Zanikające gwiazdy i stopniowo rozświetlające się nad horyzontem czerwono-żółte języki zapowiadają, że za chwilę promienista tarcza wyłoni się nad Bielskimi Tatrami malując drzewa, kwiaty i trawę tęczowymi barwami. A z drugiej strony z tym widokiem kontrastuje niebotyczna srebrzysta mgła otaczająca koryto Dunajca. Poranny brzask za każdym czaruje inaczej ale oznacza jak zwykle to samo. Długi dzień w siodełku i niezapomniane doznania. Ale przecież nie w styczniu.

Przypominam sobie najpiękniejsze momenty lata siedząc na rowerze spinningowym i słysząc w tle kolejne komendy Oli Dawidowicz prowadzącej ten trening. Mimowolnie prawa półkula mózgu realizuje wszystkie jej założenia, ale z drugiej strony zastanawiam się w jaki sposób kolejne minuty z kadencją 102 pomogą mi w przeżywaniu epickich przygód, których doświadczałem jeszcze tak niedawno i które będę doświadczać znów niebawem. Tęczowa koszulka młodzieżowej mistrzyni świata XC każe trzymać ustalony rytm, ale wiem doskonale, że za dwa miesiące nie będzie miało to żadnego znaczenia. Będę się liczyć tylko ja i szosa.

Dni staną się dłuższe, świat piękniejszy, a wolna sobota rozpoczynać się będzie nie o 10:00, a o 3:00 rano. Drogi prowadzące donikąd tak naprawdę dostarczą osobliwych przeżyć a najzwyklejsze dotąd przełęcze widziane z perspektywy mapy okażą się demonicznymi podjazdami, na których utwierdzę się tylko w przekonaniu, że naprawdę kocham to co robię. I cóż z tego, że robię to tak bardzo niedoskonale, nie trzymając kadencji, stref, watów. To nie liczby są punktem odniesienia, a moje własne marzenia. To one wyznaczają kolejne cele do osiągnięcia. Widzę to, czego Twoi towarzysze z sali treningowej nie dostrzegą z Garminów umieszczonych na kokpitach swoich wypasionych maszyn.

Brzydzę się rywalizacją, której zalety próbuje sprzedać mi niemal każdy z nim o rowerach rozmawiam. Nie rozumieją, że odbiera ona to, co w kolarstwie ubóstwiam najbardziej. Możliwość przeżywania każdego kolejnego pokonanego kilometra, każdego dodatkowego procenta na górskiej drodze. Odbiera radość i każe ustalać priorytety od których tak bardzo chcę uciec. Moje kolarstwo to przecież swoisty exodus od codzienności, od tej monotonii życia, a każda kolejna trasa to inna ekscytująca przygoda, która nie powtórzy się już drugi raz. Bo każdy dzień jest inny. Przynosi nowe doświadczenia, które dają możliwość stawania się lepszym.

Tymczasem świat każe Ci żyć inaczej. Dzisiaj bardziej liczy się mieć, niż być. A Ty ciągle starasz się upodobnić do innych. W dżinsach od Tommy Hilfigera, których jedna z kieszeni skrywa, który otrzymanego na raty Iphone’a X, wjeżdżasz leasingowanym BMW X5 na podziemny parking biurowca, z którego windą dostaniesz się na jego szesnaste piętro i usiądziesz w swoim boksie czelendżując kolejne kejsy, byle tylko zmieścić się w dedjalnach. Potem wracasz do mieszkania, kupionego za pożyczone od banku tanie pieniądze i nie dopuszczasz nawet do siebie myśli, że stopy procentowe kiedyś wzrosną, a Ty będziesz w czarnej dupie.

Wolisz przenieść korpo-tryb do domu, przecież work-life balance jest taki modny. Podpinasz rower do trenażera, odpalasz Zwifta i walczysz na wirtualnej trasie z innymi takimi jak Ty. Nie możesz być przecież od nich gorszy, gdy spotkacie się na trasie maratonu.

Powiesz, że to przekolorowana rzeczywistość i w jakimś sensie masz rację, ale z drugiej strony uświadamiasz sobie w tym momencie, że Twoją miarą szczęścia jest któreś tam miejsce w kolejnym wyścigu szczurów, w jakim dość nieświadomie bierzesz udział. Cieszysz się kolejnymi liczbami skrupulatnie zapisywanymi w notesie i medalem, którego nawet nie masz już gdzie umieścić w swojej „gablocie chwały”.

Wpadłeś w dziwny wir, gdzie każdy wokół wmawia Ci, że tylko tak żyjąc będziesz szczęśliwy. Nie dostrzegasz atakującego Cię zewsząd agresywnego marketingu, zaczynając od producentów roweru, który jest tym jedynym, najszybszym i którego bezwzględnie potrzebujesz, aż po organizatorów zawodów, którzy wmawiają Ci że tylko u nich startują najlepsi z możliwych, a Ty masz szansę się z nimi zmierzyć. Muszę Ciebie zmartwić, tak pięknie nie jest.

Nie twierdzę, że współzawodnictwo jest złe. Wręcz przeciwnie. Ale tylko gdy potrafisz podejść do tego umiejętnie i uczyć się od lepszych od siebie. Cieszę się z każdej kolejnej osoby, która nie tylko wsiada na rower, ale która w ogóle ma jakąś pasję, dla której traci większość wolnego czasu. To o wiele lepsze, niż leżenie na kanapie i oglądanie kolejnego sezonu House of Cards na Netflixie.

Często słyszę pytanie, dlaczego jeżdżę sam? Odpowiedź jest prosta, jak wojewódzka droga 414 z Pogórza do Ligoty Prószkowskiej. Samemu nie muszę nikogo gonić, z nikim nie muszę walczyć i nikomu nie muszę tłumaczyć, że niedzielna wycieczka to nie wyścig o mistrzostwo świata na które i tak nie ma szans. Niestety coraz częściej próbując jazdy w grupie tego doświadczam. A tak mogę się kontemplować tym co mnie otacza. Być tylko ze swoimi myślami i gonić własne marzenia.

Proszę, nie myśl że słowa powyżej mają na celu krytykę kogokolwiek. Nie takie jest ich przesłanie. Chciałbym tylko, abyś na chwilę się zatrzymał i zastanowił czy cele, które przed sobą stawiasz sprawiają, że jesteś szczęśliwy? Czy jesteś w stanie cieszyć się z tego co robisz, tak jak ja z podhalańskiego wschodu słońca? Wierzę – może naiwnie – że właśnie tak jest.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.