Luty 2001 roku. Ferie i laba od szkoły. Mimo, że mógłbyś spać do południa, wstajesz skoro świt i pędzisz na Górę Kapliczną by zdążyć przed innymi. Nocą nasypało sporo śniegu, a to oznacza tylko jedno – będzie szaleństwo! Przemoczone ciuchy wcale nie będą zachęcać Ciebie do zakończenia zabawy. Wręcz przeciwnie. Po kilku godzinach spędzonych na tym para-stoku idziesz na oranżadę za 35 groszy i choć wiesz, że mama będzie krzyczała nie przejmujesz się wcale, że skończy się to zapaleniem płuc, czy innym podobnym ustrojstwem, który sprawi, że kolejne wolne dni spędzisz w łóżku.

Dzieciństwo było spoko. Czas beztroski i zupełnego braku odpowiedzialności. Czas, gdy z zegarkiem w ręku liczyłeś impulsy nabijane telefonicznym łączem przez modem 56 kb/s, ciesząc się, gdy w końcu jakaś strona internetowa się otwierała na twoim komputerze z Windows 95. Czas, gdy nie było smartfonów, tym bardziej Snapchatów, a z kolegami chodziło się grać na boisko w piłkę, a nie umawiało na pojedynek Counter Strike’a. To również czas, gdy zima była zimą, a nie „produktem zimopodobnym”, z śniegiem i mrozem, który często trzymał kilka tygodni.

Nie to co dzisiaj gdy, by ujrzeć śnieg jedziesz w góry i to wysokie. Zmiany klimatu są elementem naszej cywilizacji i według zapewnień synoptyków, czyli głów w tych kwestiach mądrzejszych ode mnie, tak będzie jeszcze jedną – dwie dekady. Później ma podobno nastąpić odwrót trendu i powrót prawdziwych zim, wiosen, lata, jesieni. Choć też nie na długo. W dzieciństwie nawet nie sądziłem, że w lutym rowerem będę jeździł cały rok i to w dodatku w całkiem przyzwoitych warunkach. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, że zima z trzymającym mrozem i śniegiem mogła by trwać dwa miesiące.

Góry Sowie zacząłem darzyć sentymentem mniej więcej dwa lata temu. Są one w zasadzie najbliższym miejscem w okolicach Wrocławia, gdzie można się nieco powspinać. Pamiętam swoje pierwsze wyjazdy tam, przebite dętki i pęknięte szprychy na Przełęczy Jugowskiej, o co na księżycowych kraterach wcale trudno nie było i z perspektywy czasu widzę, że dzisiaj to zupełnie inne miejsce. Dzięki współpracy samorządowców różnych szczebli Sowie odzyskują blask, pozostając jednocześnie tajemnicze i nieodkryte. Bo nikt nie wie ile dokładnie jest i co skrywają niezgłębione labirynty, które zostały owiane przecież niejedną legendą. Być może jest gdzieś tam i zakopane nawet złoto, lub inne skarby nazistowskich Niemiec, choć dla mnie nie jest to najbardziej istotne.

Nie brakuje sztywnych ścianek, ujmujących widoków, oraz dobrych dróg, które w gruncie rzeczy są ostatnio największym magnesem przyciągającym mnie w ten zakątek Polski. O wszystkich miejscach wartych odwiedzenia, będę – mam taką nadzieję – miał jeszcze szansę Wam opowiedzieć. Trzy tygodnie bez roweru to moja najdłuższa przerwa od ponad roku. Nie wiem, jak jeszcze dwa lata temu wytrzymywałem 3-4 miesiące zupełnej posuchy. Wprawdzie w tym czasie się nie obijałem i kręciłem – nawet dość sporo, ale przyznam Wam szczerze, że maszyn spinningowych i tym podobnych mam po dziurki w nosie. Istnieje subtelna różnica jaką odczuwam pomiędzy jazdą w miejscu, a prawdziwym szaleństwem na powietrzu. Streściłbym ją do dwóch odczuć, które mi wówczas towarzyszą.

Tym bardziej cieszyłem się na prognozy pogody, które zapowiadały dość przyjemny dzień – suchy i niemal bezwietrzny. I choć wiem, że bezwietrzny zimą niemal na pewno gwarantuje ciężkie powietrze, to cieszyłem się, że w końcu będzie można pokręcić. Nie planowałem nabijać kilometrów. Przynajmniej nie tylu. Spokojna setka, może deczko więcej. Gdy w Pożarzysku z charakterystycznym kościołem z przełomu XI i XII wieku, który wznosi się nad okolicą, zobaczyłem na horyzoncie Wielką Sowę w głowie zapaliła się lampka i już wiedziałem, że ten dzień szybko się nie skończy. Wprawdzie miałem ograniczenia czasowe i zapowiedzianych w bliżej nieokreślonych godzinach popołudniowych gości, ale wiedziałem, że w obiadowej porze powinienem się zmieścić. Poza tym kusiło błękitne niebo, które nie zapowiadało, że dwie godziny później przeklinałem swoją decyzję, myśląc sobie, że mogłem przecież trzy razy bezpiecznie podjechać Tąpadła.

Ale nie był bym sobą. Pierwotnie planowałem dojechać aż do Przełęczy Sokolej, która oprócz śniegu gwarantowała niezapomniane widoki w kierunku Gór Stołowych i Bardzkich. Problemy zaczęły się w Lubachowie, gdzie temperatura spadła poniżej zera, co widoczne było na każdej kolejnej mijanej kałuży. Za Zagórzem Śląskim zdecydowałem, że tym razem ograniczę się do skromnego objechania Jeziora Bystrzyckiego i strzeleniu kilku fotek w okolicach tamy. Tam też zaczęły się poważniejsze problemy.

Nie wiadomo skąd pojawiły się ciemne chmury, które nie zapowiadały niczego dobrego. Umysł odblokował dodatkowe pokłady sił w nogach, a rozsądek kazał mi szybko pędzić z powrotem do Świdnicy. Oświetlona promieniami słońca Ślęża wydawała się dobrym wyborem, ale było to myślenie złudne. Śnieżyca na dobre dopadła mnie w Wirkach, zmieniając diametralnie plany i trzymała kilka dobrych kilometrów, niemal do samego Mietkowa. Im było bardziej mokro, tym mniej miałem ochotę na postój i przeczekanie tego chwilowego lutowego armagedonu. Nic by mi on nie dał, poza wychłodzeniem organizmu i jeszcze większym rozdrażnieniem. I tak wiedziałem, że w końcu nową maszynę trzeba będzie zaprzyjaźnić z wanną, na szczęście oboje mają się ku sobie.

Przemoczone nogi przestały podawać jak wcześniej, brudny napęd zaczął wydawać dźwięki, których nienawidzę, a i organizm zaczął odczuwać sprinterskie tempo, które narzuciłem chwilę wcześniej. Mimo, że w głowie świtała myśl o pierwszej w tym roku dwusetce (a jakże!), to rozsądek podpowiadał – na dzisiaj wystarczy, wracamy do domu.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.