Lubię żyć według planu. Od poniedziałku do piątku pobudka o 6:30, 8 godzin w pracy, wyjście na rower, wieczór, sen. Wszystko jasne i klarowne. Nie lubię, gdy któryś element tego planu ulega modyfikacji, w szczególności gdy dzieje się tak niekoniecznie z mojej winy. A to czasami trzeba zostać dłużej w pracy, a to pociąg wiozący mnie do domu nie odjedzie o czasie, to się zdarza. Podobnie jest w weekendy. Mniej więcej od środy śledzę wszelkie możliwe prognozy pogody by móc logistycznie ułożyć rozkład poszczególnych dni. Jest to dobre i praktyczne, lecz do czasu… aż plan zostanie zniweczony.

Ten wpis miał się zaczynać zupełnie inaczej. Zapewne użyłbym wyszukanych metafor by opisać mgłę i orzeźwiający chłód powietrza. Tak naprawdę było mi zwyczajnie kurwa zimno, a widoczność była organiczona wcale nie przez gęstość mgły, a przez panującą noc. Widziałem tylko rozświetly asfalt przez diody lampy. Miałem nadzieję na pierwszy w tym roku konkretny trip. Trasa była ułożona, carbo-loading wieczorno-poranny miał dać energię na co najmniej kilka godzin kręcenia. Budziłem się gdy Ty słodko śniłeś o karkówce z grilla, ewentualnie wracałeś po imprezie z Bezsenności. Z domu wyruszyłem, gdy było jeszcze całkowicie ciemno.

Nic nie zapowiadało wielkiej tragedii, choć tak naprawdę zapowiadało ją wszystko. Piątek trzynastego? U mnie zaczął się już w środę. Wracając po wieczornej rundce po podwrocławskich drogach, dosłownie pod domem zrzuciło mi łańcuch, który próbując jeszcze wskoczyć niefortunnie zaklinował się pomiędzy korbą a ramą niszcząc blaszkę, która miała przed tym łańcuchem ramę chronić. Jakoś przeżyłem pierwsze rysy na lakierze – i na szczęście tylko na nim – poleciałem do Decathlona, który był jedynym wieczorem otwartym sklepem i kupiłem coś o nazwie „bike protector” by móc zakleić i osłonić to felerne miejsce.

Wówczas napisał do mnie Adam, który podsunął pomysł zamontowania „chain catcher’a”. Co to u licha, do diabła jest? – pomyślałem. Okazuje się, że jest dość prosty i wydawało by się banalny sposób by móc chronić ramę i nie denerwować się spadającym łańcuchem. Patent dość młody, bo ujrzał światło dzienne w 2008 roku przed igrzyskami w Pekinie. Kawałek aluminiowej blaszki blokuje łańcuchowi zejście z korby w kierunku ramy. Genialne! Ale ów ustrojstwo okazało się dość drogie. W zależności od producenta, a jest ich raptem kilku, kosztuje od czterdziestu paru do stu pięćdziesięciu złotych. Wybrałem opcję po środku, polecaną i zachwalaną przez wszystkich.

Dwa kolejne dni spędziłem to na demontażu korby, to na wykręceniu przerzutki i zamontowaniu wspomnianego ustrojstwa. Dwa dni bez jeżdżenia, które kwietniową porą są dla mnie tym, czym brak dragów dla narkomana wywołały głód, który miał zostać poskromiony w trakcie weekendu. Sobota, luźna, do sprawdzenia, czy wszystko co zostało przeze mnie odkręcone funkcjonuje jak należy. Nie było przeciwskazań, aby spróbować rzucić się na głębszą wodę. Tego właśnie potrzebowałem.

Misternie ułożony plan runął już o 5:25, gdy tuż za Skałką wymieniałem pierwszą detkę. Prawdopodobnie przejechałem przez coś ostrego, czego nocą nie dostrzegłem przecinając zupełnie oponę. Szybka akcja, powrót do domu, wymiana opony na zapas trzymany w drugim zestawie kół i próba podjęcia trasy nieco krótszej, choć wciąż imponującej dla mnie. Mniej więcej godzinę po wyruszeniu z domu, tym razem przednie koło zaczęło dziwnie wichrować, co nie dawało mi spokoju. Zatrzymałem się i nie licząc przekleństw stwierdziłem „nie wierzę”. Przedni Continental, zachwalany przez co najmniej połowę kolarskiego świata również zdechł. Otarcie na boku i powstający balon dyskwalifikowały go do dalszej jazdy. Ponownie dokołowałem do domu, stosując scenariusz podobny do opisanego wcześniej.

Trzeciej próby wyjazdu w góry, bo tam właśnie miałem niedzielę spędzić nie podjąłem. Wzmagający się wiatr i coraz intensywniejsze słońce nie pozwoliły by na wiele, a w głowie i tak miałbym blokadę niepozwalającą na taką intensywność, jakiej bym od siebie oczekiwał. Ruszyłem więc w kierunku Miękini, gdzie odbywał się amatorski wyścig, o którym swego czasu Wam kilka słów wspomniałem. Na osławionych płytach w Wilkostowie zatrzymałem się na chwilę, próbując działania trybu slow-motion w mojej kamerce, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Nudnej trasy do Lubiąża i Wołowa nie będę opisywał, bo oprócz dziur, kilku hopek, oraz paskudnego bruku który można inteligentnie wyminąć nic ciekawego nie przeżyłem, ani nie zobaczyłem. Chyba, że wspomnieć wiatr, który wiejąc z siłą huraganu wzbudził we mnie refleksję, że może dobrze się stało, jak się stało, bo powrót z gór byłby koszmarny, a najpewniej skorzystałbym z mojej kolejowej legitymacji i rocznego biletu który posiadam.

Pech. Słowo, które używamy często, usprawiedliwiając swoje niepowodzenia, swoje porażki. Zawsze znajdujemy winowajcę dla swoich działań, choć tak naprawdę najczęściej sami jesteśmy sobie winni. Opony można było sprawdzić, kupić nowe i po prawdzie nosiłem się z takim zamiarem wciąż odkładając decyzję o zakupie, twierdząc że przecież mam na to jeszcze czas. Przerzutki też mogłem wyregulować (choć tego nienawidzę) i uniknąłbym wcześniejszych perypetii. Ale tego nie zrobiłem. Wracając, pod domem dostrzegłem baner z hasłem, które każdy chyba doskonale zna, choć pewnie nie ma świadomości kto jest jego autorem. „Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą”. Ja poddać się nie zamierzam.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.