Zmiana

Kompletnie nie wiedziałem jak zabrać się za to całe „odchudzanie”. Nigdy wcześniej nie zaprzątałem sobie takimi rzeczami głowy, zacząłem katować swój organizm głodówką i długimi marszami po uśpionym nieobecnością wielu emigrujących zarobkowo mieszkańców Prudniku. W Wigilię Bożego Narodzenia pierwszy raz stanąłem na wadze. 142 kilogramy jakie wówczas zobaczyłem przeraziły mnie, zdałem sobie sprawę, że przez wiele lat przeginałem zupełnie o siebie nie dbając. Wiedziałem też, że zrzucanie kilogramów za pomocą jedynie spacerów wcale łatwe nie będzie.

Otworzyłem serwis aukcyjny i wstukałem hasło „rower treningowy”. Nie miałem sporego budżetu, wszak wciąż byłem studentem, choć już co nieco zarabiałem. Gdzieś na trzeciej stronie kolejnych ofert zauważyłem sprzęt, który wydawał się być idealny – kosztował niewiele i według deklaracji producenta miał wytrzymać wagę użytkownika do 140 kilogramów. I tak się wszystko zaczęło. Po pierwszym miesiącu waga wskazała 128 kilogramów, a w Sobotę Wielkanocną zobaczyłem upragnioną dwucyfrową wartość – 99. Wydawało mi się, że więcej już nie potrzebuję.

Przyszedł maj, wyciągnąłem z garażu rower z prawdziwymi kołami uznając że teraz wypada kręcić tylko na nim. Panicznie bałem się powrotu kilogramów, więc jeździłem regularnie po okolicznych miejscowościach. Równolegle w tym czasie zobaczyłem w wiadomościach sportowych jakieś urywki z Giro d’Italia w którym błyszczał Rafał Majka. Informacją dnia była zmiana trasy włoskiego wyścigu, kolarze mieli wspinać się na Przełęcz Stelvio, ale śnieg i mróz na szczycie zmusiły organizatorów do modyfikacji planów. Słuchając o jej wielkiej sile, która nawet zawodowych kolarzy zmusza do kapitulacji zapragnąłem tam się kiedyś znaleźć. O kolarstwie nie miałem wówczas specjalnego pojęcia, a moje nogi znały wówczas jedynie smak podjeżdżania na Petrovy Boudy pod Kopą Biskupią.

Tak się zaczęło

Niedługo później na swoim czerwonym rumaku firmowanym nazwiskiem legendarnego włoskiego kolarza Fausto Coppi pokonałem pierwszy raz 100 kilometrów. Ten dystans wydawał się dla mnie wręcz niedostępny dla przeciętnego śmiertelnika. Następnie przyszedł czas na Pradziada. Najbliższy szczyt pobliskich Jeseników budził we mnie spore obawy, nigdy wcześniej nawet nie udało mi się osiągnąć szczytu wchodząc „klasycznym szlakiem”, a jedynie spacerując asfaltową drogą z Ovcarni. Gdy podjechałem do góry, wiedziałem wówczas że pokonywanie kolejnych kilometrów na rowerze stanie się sensem mojego życia.

Przyszedł czas na pierwszą szosówkę, a wraz z nim pokonywanie kolejnych dystansów i kolejnych podjazdów. Wewnętrznie wciąż marzyłem o Alpach i niedostępnej Passo dello Stelvio. Kolejne lata mojego kolarskiego dojrzewania przybliżały mnie do podjęcia decyzji, do odważenia się, aby te pragnienia w końcu zrealizować. Nie wiedziałem jednak, że dokonam tego w taki sposób, jaki to zrobiłem.

Wyjazdu w Alpy nie planowałem od miesięcy. Pomysł na spędzenie tegorocznych wakacji – zresztą jak wiele innych – zrodził się spontanicznie i był dość dynamicznie modyfikowany. Wiedziałem jedynie, że chcę połączyć jedną nicią dwa punkty. Wspomniane już kilkukrotnie Stelvio i Mont Blanc, który dla wielu osób staje się możliwością przekroczenia kolejnych barier. Nie chodziło mi rzecz jasna o zdobywanie „dachu Europy”, ale o zobaczenie i symboliczne bycie u jego podnóża. Tak jak dla Kordiana Juliusza Słowackiego, miał on stać się dla mnie zwieńczeniem pewnego etapu wędrówki, jakim jest życie.

Uznałem, że najlepszym i najbardziej odpowiednim miejscem do rozpoczęcia mojego „Wyścigu za marzeniami – Tour de Dreams” będzie Innsbruck. Serce Tyrolu wzbudzało we mnie mocniejsze bicie serca rokrocznie przy każdej styczniowej relacji z Turnieju Czterech Skoczni. Przebitki ukazujące piękno otaczających skocznię i miasto gór tylko potęgowało żądzę aby się tam kiedyś znaleźć.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.