Etap I: Innsbruck – Mieders (19,8 km)

+ Prolog: Międzylesie – Česká Třebová (56,2 km)

Dlatego też po opuszczeniu dworca kolejowego udaję się pod górującą nad miastem skocznię Bergisel. Ogniście pomarańczowe słońce maluje niesamowicie epickie krajobrazy każąc mi zatrzymać się tutaj choć na chwilę, a z drugiej strony podpowiada, że noc jest już blisko, a ja mam jeszcze przed sobą 15 kilometrów pod górę, z których niektóre fragmenty mogą dać w kość, w szczególności że rano zaliczyłem już kilkadziesiąt kilometrów „prologu” z kilkoma ściankami w Górach Orlickich. Nie należą one wcale do najłatwiejszych, będąc idealnym miejscem treningowym dla wielu zawodowych kolarzy. Dla mnie były jedyną – choć momentami poważną – przeszkodą w kierunku wymarzonych Alp.

U mojej gospodyni, Edith, melduję się na noclegu wraz z zapalanymi latarniami ulicznymi. W głębi widzę jedynie zarysy przykrytego chmurami lodowca Gletscher, który jest zwieńczeniem doliny Stubai na której początku, w Mieders się znajduję.

Etap II: Mieders – Laas (149,1 km)

To była krótka noc. Nie potrzebowałem wiele snu, byłem pobudzony buzującymi we mnie endorfinami, jakie wytworzył organizm po pierwszej styczności z Alpami. Jeszcze przed 6:00 rano zakładam torby na rower, jem uczciwe austriackie śniadanie i ruszam na kilkudniowy flirt z najpotężniejszymi górami Europy.

Poranek przywitał mnie niezliczonymi tuzinami aut z pędzącymi na złamanie karku pracownikami spieszącymi do pracy. Biznesmeni, dyrektorzy, urzędnicy i fryzjerzy. Wszyscy widzieli na drodze tylko siebie, a ja zdałem sobie sprawę po kilku kilometrach, że czeka mnie wcale niespecjalnie przyjemna część podróży. Zwiększam koncentrację i czujność, bo odległość z jaką mijają mnie kolejne pojazdy z pewnością nie należy do najbezpieczniejszych.

Jadę w kierunku słonecznej Italii i granicznej przełęczy Brenner, której najważniejszą i zupełnie mnie nie interesującą atrakcją jest galeria handlowa firmowana jako najtańsza w Alpach. Zjeżdżając  w dół dostrzegam uroczą ścieżkę rowerową z której postanawiam skorzystać. Po kilku kilometrach, gdy oddalam się coraz bardziej od głównej drogi tracąc ją z pola widzenia, orientuję się że jadę w przeciwnym kierunku niż zamierzałem.

Kolejnym moim checkpointem był pierwszy dwutysięcznik tej wyprawy – Jaufenpass, czy jak kto woli Passo Giovo. Za miejscowością Sterzing rozpoczynam pierwsze prawdziwe wspinanie podczas swojej odysei. Początek nie sprawia wrażenie trudnego i wymagającego. Nachylenie waha się w okolicach maksymalnie 7-8%, co podjeżdżam na 25. zębach z tyłu mając jeszcze dwie koronki zapasu.

Zaczynam też słyszeć niepokojący dźwięk wydobywający się z tylnego koła, a konkretniej z krzyżujących się szprych, który uwydatnia się przy mocniejszym depnięciu na pedały. Ponieważ jestem rowerowym pedantem, nie potrafię znieść dziwnych dźwięków dochodzących z mojej maszyny. Robię szybki pit-stop, smaruję olejem miejsca styku szprych, licząc że problem leży właśnie tutaj. Po kolejnych setkach metrów w górę mogę z radością stwierdzić, że ową techniczną zagwozdkę udało się łatwo rozwiązać.

Kłopotem teraz staje się sam podjazd, na którym stromizna wprawdzie utrzymuje się na równym poziomie, ale daje o sobie znać jego długość. Na szczęście po wyjeździe z lasu energii dodają mi wspaniałe alpejskie pejzaże, a kolejne minuty pod górę mijają bardzo szybko. Na szczycie ze względu na silny i zimny wiatr nie przebywam zbyt długo, rozpoczynając zjazd w kierunku Merano. Miejscowości leżące na mojej trasie, podobnie jak otaczające je góry urzekają swoim urokiem. Każde kolejne miejsce ma swój niepowtarzalny klimat, którego nie da się z niczym porównać. Na stromych zboczach mijanych dolin rosną miliony jabłoni z których dobrodziejstw nie sposób nie skorzystać. Dostarczam w ten sposób sobie energii, która ulatnia się szybko wraz z wzrastającą temperaturą.

Zamiast ruchliwej drogi SS38 popularnie określanej jako „via Stelvio” wybieram ścieżkę rowerową nad rzeką, która pozwala nieco oszukać fakt, że temperatura powietrza wynosi 42 stopnie Celcjusza. Z kolejnymi kilometrami trasa zaczyna być coraz bardziej pofaudowana, a idealnie gładki asfalt zamienia się w szlak dla graveli. Oznacza to, że właśnie przekroczyłem granicę Parku Narodowego Stelvio, będącego według autorów książkowych przewodników najpiękniejszym w całych Włoszech. Przygotowałem się na takie atrakcje montując przed wyjazdem opony o szerokości 28 mm – dzięki mniejszemu ciśnieniu zyskałem większy komfort i większą pewność na przejechanie takich odcinków bez dodatkowych przygód.

Problemem nie okazuje się szuter, ale hopki z dwucyfrowymi wartościami nachylenia, na których koła pod wpływem obciążenia niesamowicie się boksują. Na szczęście panuję nad tym, choć czuję, że wyczerpują się moje dzisiejsze pokłady sił. Wjeżdżając do najbliższej miejscowości, Laas, rozpoczynam poszukiwanie noclegu. Nie trwa to długo, ponieważ już w pierwszym pensjonacie, znajduję wolny pokój i mogę relaksować się przed najważniejszym dniem mojego „wyścigu”.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.