Etap III: Laas – Chiuro (132,0 km)

Laas od wyczekiwanego przeze mnie od lat Stelvio dzieli raptem 35 kilometrów. W normalnych warunkach, po płaskim terenie to raptem niewiele ponad godzina jazdy. Tutaj zdaję sobie doskonale sprawę, że podjazd zajmie mi o wiele więcej czasu. Wyruszam grubo przed wschodem słońca mając w głowie tylko jedną myśl – znaleźć gdzieś gorącą kawę, która mogłaby mnie odpowiednio pobudzić. Niestety, pobliskie stacje benzynowe są bezobsługowe, nie znajduję też żadnego automatu. Nieco zrezygnowany, ale i zmotywowany tym co mnie wkrótce czeka decyduję się rozpocząć podjazd bez łyku czarnego napoju życia o poranku. Liczę, że Stelvio rozbudzi mnie wystarczająco.

Przez tych kilka ostatnich lat nie jestem w stanie zliczyć ilości tekstów, relacji na blogach, typowych przewodników, czy filmów które przeczytałem i obejrzałem. Mam wrażenie, że nie może mnie nic zaskoczyć, wiem przecież co znajduje się za kolejnym pokonywanym zakrętem. Początek – zgodnie z oczekiwaniami – nie sprawia większych problemów, choć pojawiają się pierwsze fragmenty z dwucyfrowym gradientem.

Tak naprawdę prawdziwa część wspinaczki rozpoczyna się w miejscowości Trafoi, za którą zaczynam odliczanie 48 kolejnych zakrętów prowadzących na szczyt przełęczy. Mimo, że do końca wciąż jeszcze daleko już teraz czuję spełnienie potęgowane otaczającą scenerią. Co chwilę sięgam do tylnej kieszonki po aparat, aby nie ominąć niczego, co jest warte zapamiętania. Podobnie jak dzień wcześniej, opuszczając las moim oczom ukazują się nieprawdopodobne widoki wyzwalające „motyle w brzuchu”. Jednocześnie, widząc cel na horyzoncie zdaję sobie sprawę, że to wciąż bardzo daleko.

Kolejne serpentyny, mimo że pokonywane w mozolnym tempie upływają dość szybko, przynajmniej mam takie subiektywne poczucie mijającego czasu. Widząc namalowaną na asfalcie cyfrę „1 km” będącą śladem jednego z prowadzących tędy Gran Fondo z moich oczu zaczynają płynąć mimowolnie łzy. Właśnie w tym momencie spełnia się moje marzenie towarzyszące mi od momentu, gdy prawdziwie zapałałem miłością do roweru. Jadąc do góry nie mija mnie nikt, na szczyt wjeżdżam pierwszy tego dnia, co potwierdza Pani sprzedająca pamiątki. Czuję się zwycięzcą tak jak ten Fausto Coppi, czy Eddy Merkx, którego słowa czytam codziennie po przebudzeniu w swojej sypialni.

Przed 9:00 na górze jest na tyle ciepło, że nawet nie myślę o założeniu wiatrówki. Zaczynam zjazd w dół, nie mogąc odmówić sobie odbicia na chwilę w prawo i zaliczenia przełęczy Umbrail. Zjazd przebiega dość wolno, wciąż zatrzymuję się by uchwycić otaczające mnie krajobrazy, a moje usta raz po raz wypowiadają słowa „ale tutaj jest pięknie”. Jadąc w dół nie mogę powstrzymać się, by nie zboczyć z szlaku i odwiedzić kolejne magiczne miasteczka.

Widząc w Mazzo di Valtellina drogowskaz prowadzący na piekielne Mortirolo, o którym Lance Armstrong mówił kiedyś, jako o najgorszej rzeczy jaka go w życiu spotkała postanawiam podjąć wyzwanie i ruszam w górę. Zachęcający początek szybko przeistacza się w rzeź potęgowaną ponad 35-stopniowym upałem. Owa katorga ciągnie się podobno niemal do końca podjazdu – podobno, bo ja dotarłem do zaledwie czwartego kilometra, stwierdzając że podjeżdżanie na 14-kilogramowym rowerze może nie jest niemożliwe, ale arcytrudne i kosztujące mnie zbyt wiele sił, a kolejnego dnia trzeba wstać i jechać dalej. Decyduję się na odwrót i obieram kurs na Tirano, gdzie zamierzam zadecydować co dalej.

Silny wiatr wiejący w twarz i rozgrzewające do czerwoności słońce podpowiadają, że rozsądnie byłoby na dzisiaj już skończyć. Spoglądając na turystów wsiadających do Bernina Express ruszających w niesamowitą podróż szlakiem światowego dziedzictwa UNESCO przeglądam kolejne porównywarki noclegów w poszukiwaniu czegoś mnie satysfakcjonującego. Znajduję miejsce w oddalonej o kilkanaście kilometrów miejscowości Chiuro, nie mając świadomości, że czeka mnie w tym skwarze jeszcze kilkukilometrowy podjazd. W nagrodę dostaję pokój z widokiem na niesamowite alpejskie szczyty wynagradzającym wcześniejsze cierpienia. Wieczorem relaksuję się na balkonie, podziwiając ów krajobraz, upijając się włoskim winem i słuchając radosnych Włochów celebrujących udany dzień w restauracji poniżej.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.