Etap IV: Chiuro – Lugano (110,7 km)

Czwarty dzień mojego „wyścigu” zakładałem od początku jako luźniejszy. Jeżdżenie po alpejskich przełęczach z sporym – mimo wszystko – obciążeniem na dostępnych maksymalnych przełożeniach 36/32 eksploatuje mocno mój organizm. Potrzebowałem odpoczynku, jednocześnie przesuwając się dalej. Droga z Chiuro na południe Włoch prowadzi niemal ciągle w dół. Początkowo droga SS38 nie sprawia większych problemów, ruch jest umiarkowany, a sama jazda dość komfortowa. Zbaczam na chwilę do Sondrio, które o poranku wygląda na mocno zaspane. Ludzie niespiesznie podążają do swoich biur, gdzie w klimatyzowanych pomieszczeniach spędzą kolejnych osiem godzin, ratując się przynajmniej przed tym z czym musieliby walczyć, przebywając na zewnątrz.

Zupełnie inaczej zaczyna wyglądać droga nr 38. Po wyjeździe z miasta ruch w kierunku Mediolanu znacząco wzrasta powodując moje obawy o zdrowie i życie przy każdym mijanym mnie pojeździe. Jest zdecydowanie gorzej niż w Austrii, przez co decyduję zjechać z trasy i poszukać alternatywnej ścieżki. Na mapie widzę wyglądającą zachęcająco prostą linię wzdłuż wałów, decyduję się tam odbić i otrzymuję cichą i równą drogę rowerową, którą podążam kolejnych kilkanaście kilometrów, mogąc zachwycać się rozpościerającymi się wokół górami. Za Delabio niestety jestem zmuszony wrócić na tłoczne włoskie ulice, ponieważ do szwajcarskiego Lugano – gdzie zmierzam, prowadzi tylko jeden nadmorski, bardzo ruchliwy trakt.

Tutejsze miasteczka czarują jeszcze bardziej niż te oglądane przez dwa wcześniejsze dni. Również Jezioro Como otoczone z każdej strony górami dostarcza niesamowitych wrażeń. Jest na tyle pięknie, że zaaferowany tracę ślad jadąc wciąż wzdłuż brzegu, choć od pewnego czasu powinienem wspinać się już do góry. Dopiero po pewnym czasie orientuję się, że coś jest nie tak i muszę zawrócić. Po drodze korzystam z okazji i napełniam bidony w lokalnym wodociągu.

Przejazd do Szwajcarii męczy mnie ze względu na wiele mniejszych i większych podjazdów, ale i również albo i bardziej ze względu na panujący na drodze tłok. Główna droga zaczyna prowadzić przez kolejne tunele do których rowerzyści nie mają wstępu – na całe szczęście, bo jazda przybrzeżnymi ścieżkami jest zdecydowanie bardziej atrakcyjna.

Przekraczając granicę kolejnego państwa nie mam jeszcze świadomości tego co mnie spotka później. W Szwajcarii od samego początku czuje się różnicę poziomu gospodarczego. Lugano jest pełne przepychu, a zamiast włoskich, klimatycznych miasteczek, przypomina raczej obrazki z Lazurowego Wybrzeża. Docieram do dworca kolejowego, gdzie kończę dzisiejszy „etap”, ale wcale nie kończę jeszcze dnia. Atrakcje o których nie mam pojęcia, dopiero się rozpoczną.

Już w pociągu wiozącym mnie do Airolo było coś nie tak ponieważ niesamowicie długi skład wiózł raptem kilka osób, podejrzany był również brak „ticket officer’a” na pokładzie. Godzina spędzona głównie w tunelach, które Szwajcarzy wręcz uwielbiają upływa bardzo szybko. Na północnym skraju kantonu Ticino wita mnie rychło nadchodząca burza, każąca szybko zabierać się za poszukiwanie noclegu. Jak się szybko okazuje, wcale to takie łatwe nie będzie. Zaczynam od prywatnych kwater, dzwonię i pukam, raz, drugi, trzeci, nikt nie otwiera. Przy czwartym lokalu dostrzegam kartkę, że dzisiaj noclegownia jest zamknięta. Wracam w okolice dworca by zastanowić się co dalej.

Przy jednej z knajpek wyraźnie słyszę ojczysty język, nie waham się więc zagadać. Ania i Marek przebywają na kempingu kilkanaście kilometrów w dół od Airolo i od nich dowiaduję się, że właśnie 1 sierpnia wypada najważniejsze święto narodowe Szwajcarii. Jego celebrowanie odbywa się z wielką pompą, a otwarte są tylko restauracje, kioski i stacje benzynowe. Jestem głodny, a jedyne co mam do wyboru to pizza margherita, i spaghetti carbonara za równowartość polskiego Władysława II Jagiełły, lub czekolada z automatu vendingowego kalorycznie porównywalna z daniami wymienionymi powyżej a kosztuje nieco więcej niż Mieszko I. Uznaję, że będzie ona lepszym wyborem.

Wciąż myślę o noclegu. Burza póki co tylko straszy, więc robię kolejną rundkę po wsi, wierząc że wcześniej coś ominąłem. Wprawdzie wiozę ze sobą namiot z folii NRC, ale nie uśmiecha mi się go rozkładać na wysokości ponad 1000 m n.p.m. i przy temperaturze poniżej 10 stopni Celcjusza. Zresztą służy on zdecydowanie bardziej celom ratunkowym niż wypoczynkowym. Sprawdzam raz jeszcze porównywarki hoteli wierząc, że może jednak znajdę coś kosztującego w granicach zdrowego rozsądku. Jeden z obiektów dodał przed chwilą ofertę last minute, która i tak przekraczała koszt trzech wcześniejszych noclegów. Przełykam to i akceptuję, nie mając w zasadzie innego wyboru. Na wejście do pokoju muszę jednak czekać, bo Szwajcarzy mają dziwny zwyczaj meldowania do 12:00 i od 17:00.

Zaczyna padać deszcz, a w górach błyskać pioruny, schronienie znajduję w namiocie szykowanym – jak się słusznie domyślam – na wieczorne obchody narodowego święta. W końcu udaje mi się wejść do pokoju i po orzeźwiającej kąpieli i przepierce spoconych ubrań liczę na długą i spokojną noc. Około 20:00 Szwajcarzy wychodzą ze swych domostw by świętować. Wielu z nich jest ubranych w narodowe barwy, orkiestra prowadzi pochód przez miasto, a po przemówieniach lokalnych oficjeli rozpoczyna się zabawa… tuż pod oknami mojego pokoju. Musiałem być wyraźnie zmęczony, ponieważ szybko zasnąłem, a radośni Szwajcarzy nie przeszkodzili mi w odpoczynku.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.