Etap V: Airolo – Sion (153,4 km)

Po raz pierwszy tej podróży rano budzi mnie dźwięk budzika w telefonie. Zdecydowanie przyjaźniejsze warunki klimatyczne, niż przez dwa wcześniejsze dni pozwalają na pełną regenerację. Powtarzam codzienne czynności i o wiele wcześniej niż przewiduje hotelowa restauracja schodzę na śniadanie mając nadzieję na dostęp do czegoś pożywnego i możliwość wcześniejszego ruszenia na trasę. Na szczęście oprócz kawy są jogurty i muesli, w międzyczasie ktoś przywozi świeże croissanty. Napełniam się energetycznie, w znajdującym się tuż obok źródełku nabieram wody i do bidonów i jadę.

Moim celem jest Przełęcz Świętego Gotarda. Leży ona na głównym szlaku handlowym Europy, ale w przeszłości była niedostępna ze względu na swoje ukształtowanie. Rzymianie musieli nadkładać sporą część drogi, by móc się przedostać dalej na północ. Po raz pierwszy swoim powozem trasę doliną Valle Tremola udało się pokonać Charless’owi Greville’owi w 1775 roku, który opłacił tragarzy, aby przenieśli go z załadunkiem na swoich ramionach. W 1830 roku wąską krętą ścieżkę wybrukowano, a jej pozostałości są dostępne do dzisiaj.

W XXI wieku pełni już tylko funkcję turystyczną, ponieważ równolegle poprowadzona jest druga droga prowadząca na szczyt przełęczy zaś pod wydrążono dwa tunele – autostradowy o długości blisko 17 kilometrów i niedawno wybudowano kolejowy o długości 57 kilometrów, który jest najdłuższym takim obiektem na świecie.

Wybieram legendarną Tremolę, której bruk – w większości nieoszlifowany – tylko utrudnia wspinaczkę. Po drodze dogania mnie Walter mieszkający w Bedretto, tuż przed Airolo, który w dni dla siebie wolne od pracy robi pętlę wokół domu zaliczając trzy przełęcze usytuowane na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Rozmawiamy trochę – po angielsku który jest jedyną możliwością komunikacji dla mnie. W Szwajcarii jest to możliwe, w przeciwieństwie do Włoch, gdzie trzeba było porozumiewać się raczej za pomocą gestów.

Nawet nie wiem kiedy dojeżdżamy do szczytu przełęczy, a moje usta otwierają się z wrażenia. To co w tej chwili właśnie mogę doświadczyć jak najpiękniejszym odczuciem jaki mnie spotyka w życiu, nie wiedząc jeszcze że tego dnia się to jeszcze zmieni. Nie dziwi mnie wcale obecność kilkudziesięciu kamperów usytuowanych wokół jeziora. Tego dnia jest dość zimno, o poranku było zaledwie 8 stopni Celcjusza, a uczucie chłodu potęgował wiatr. Mimo szczerej chęci bycia tutaj dłużej zakładam kurtkę i rozpoczynam zjazd w dół.

Droga potrafi pobudzić wyobraźnię, jest szeroka i świetnie wyprofilowana. Osiągam 70 km/h, choć bez bagażu zapewne by to była wartość trzycyfrowa. W Hospendal na rondzie odbijam w lewo, zatrzymuję się na parkingu, ściągam kurtkę i kątem oka dostrzegam tablicę rejestracyjną DW…. Rozglądam się wokół próbując dostrzec kogoś mówiącego po polsku. „Swoich” jednak nie widzę, dlatego ruszam w górę.

Furkapass to przełęcz łącząca kantony Uri i Valais, znana najbardziej z serii filmów o Jamesie Bondzie. Otaczające góry tworzą nieprawdopodobne pejzaże nie bez przyczyny będąc określane w przewodnikach jako najpiękniejsze miejsca w Alpach. Gdzieś w połowie podjazdu mija mnie ubrany w koszulkę Katushy Salvatore.

Gdy dojeżdżam do szczytu czeka tam na mnie z jednym nurtującym go pytaniem: „Where are you going on this Rose Bike?” Okazuje się, że sam posiada maszynę tej marki, a spotkanie dwóch osób jeżdżących na tych rowerach – i to w takim miejscu – to wyjątkowe wydarzenie. Zdecydowanie częściej można tutaj spotkać Look’i, Bianchi, czy inne Pinarello. Wymieniamy kilkanaście zdań, robimy wzajemnie fotki, po czym żegnamy się bo Salvatore zjeżdża z powrotem w dół do Andermatt.

Ja jadę w przeciwnym kierunku zatrzymując się jeszcze około trzy kilometry od szczytu przełęczy przy znanym z wielu alpejskich zdjęć pewnego polskiego blogera hotelu Belvedere. Nie mogę się oprzeć, by uwiecznić to miejsce, zresztą uwieczniam wszystko, co do tej pory oglądałem u Szymona. Dzisiaj – tak jak radził – w końcu odważyłem się rzucić wszystko – choć tylko na chwilę – i mogę cieszyć się wspaniałymi widokami znanymi dotychczas tylko z otchłani internetu.

Już na dole w malutkim sklepie rowerowym pompuję opony, które przez kilka ostatnich dni nieco oberwały na różnych nierównościach. Pani obsługująca sklep proponuje mi jeszcze darmowe SPA roweru, z którego nie omieszkam skorzystać. W kilka minut maszyna lśni blaskiem do którego jestem przyzwyczajony.

Dalsza droga to walka z naturą. Znowu wzmaga się wiatr, który w tej części Europy upodobał sobie kierunek na wschód, powodując u mnie tętno wyższe niż podczas podjeżdżania, a rosnąca w drastycznym tempie temperatura i mówiąc po kolarsku „full lampa” odbierają zdecydowanie za szybko pokłady energii. Zatrzymuję się w przydrożnym sklepie i mam dylemat – kupić jedną bułkę, czy dwa piwa które kosztują tyle samo. Piwo musi zaczekać na później, ładuję w siebie węglowodany proste, chowając do kieszonek jeszcze batoniki owsiane z myślą o kolejnych kilometrach na trasie. Chcę dojechać do Sion, lub w najbliższe okolice, ponieważ stamtąd miałbym już naprawdę blisko do realizacji kolejnego marzenia, które zamierzałem spełnić dnia kolejnego.

Oprócz samochodów, których po drodze mijają mnie setki, jak nie tysiące po obu stronach doliny towarzyszą mi ogromne uprawy winogron. Całe zbocze porośnięte są dojrzewającymi w blasku słońca krzewami owoców, które niebawem będziemy kupować w polskich sklepach. Mam ochotę zatrzymać się gdzieś w ustronnym miejscu i delektować tym bogactwem, a z drugiej strony chcę być już w Sion, bo pogoda zaczyna ze mną wygrywać. Tym razem idę na łatwiznę i kieruję się prosto do hostelu, nie próbując nawet szukać kwater prywatnych. Te i tak ulokowane są na otaczających miasto zboczach, a ja na wspinaczkę zwyczajnie przy 38 stopniach Celcjusza ochoty już nie mam.

Recepcja – podobnie jak w Airolo – jest czynna dopiero od 17:00 i muszę znaleźć miejsce, gdzie mógłbym schronić się od intensywnych promieni słonecznych. W pobliżu dostrzegam market i mając nadzieję na klimatyzację wchodzę z rowerem do środka. Po przekroczeniu progu zauważa mnie ochroniarz, który bynajmniej nie wyrzuca ze sklepu, a wskazuje miejsce gdzie mogę postawić swoją maszynę dodając przy tym: „Don’t worry, you go shopping, I take care”. Mogę więc spokojnie poszukać czegoś wartościowego a zarazem rozsądnie taniego nie nadwyrężając nadto i tak nadszarpniętego dzień wcześniej budżetu.

Po zrobionych zakupach siadam na ławce tuż przy windzie, a mój bufet który rozkładam wzbudza nie małe zainteresowanie. Doczekuję do upragnionej godziny 17:00 i ruszam do hostelu gdzie wita mnie radosna Sher. Odbieram klucze i kartę wejściową udając się do pokoju który będę współdzielił tej nocy z dwoma osobami. Josh przyjechał do Szwajcarii z Anglii wraz z swoim rowerem, ale oprócz jazdy lubi też chodzić po górach. Właśnie rusza w miasto, też mam taki zamiar, ale dopiero gdy temperatura spadnie do rozsądnego poziomu. Drugiego kolegę mam okazję tylko mijać w drzwiach – przed 5:00 rano gdy ja wychodziłem, on dopiero wracał z nocnych przygód.

Sion, podobnie jak Lugano nie przypada mi do gustu, a nowoczesne i pełne bogactwa budynki nijak się mają do górujących nad miasteczkiem zamków. Jedyne na co zwracam uwagę, to że Szwajcarzy w ogóle nie obnoszą się ze swoją majętnością. Wieczory celebrują delektując się fondue, którego zapach od zawsze wzbudza we mnie dziwne reakcje organizmu, dlatego czym prędzej uciekam z powrotem do hostelu mając nadzieję na szybkie zaśnięcie.

Nie wiem jeszcze, że będzie to najgorsza noc podczas całego wyjazdu. Wysoka wilgotność powietrza, panujący w pokoju zaduch i bliskość stacji kolejowej sprawiają, że wszelkie próby głębszego odpoczynku kończą się niepowodzeniem. Przewracam się z boku na bok licząc na choć krótką drzemkę. Udaje mi się to grubo po pierwszej w nocy, ale już po czwartej budzi mnie potężny skład towarowy zmieniający tor jazdy. Uznaję, że nie warto się dalej męczyć, ubieram się, zabieram swoje bambetle i schodzę na dół do jadalni po rower. Śniadanie zamierzam zjeść gdzieś po drodze, ale na szczęście zjawia się Pan z świeżym pieczywem. Korzystam więc, suchą bagietkę popijając potrójnym espresso, które liczę że pozwoli stanąć mi na nogi.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.