Etap VI: Sion – Genewa (165,3 km)

Dzień wcześniej zauważyłem tuż obok hostelu znak szlaku rowerowego prowadzącego do Martigny. Decyduję ten etap rozpocząć właśnie tą drogą uznając że jest to lepsze rozwiązanie niż główny trakt, chociaż tutaj rowerzyści są – w przeciwieństwie do wielu miejsc Włoch – doceniani, posiadając swoje własne pasy jezdni przez co nie muszę obawiać się, że nadjeżdżający z tyłu TIR będzie próbował zdmuchnąć mnie do rowu.

Martigny, które jest miejscowością turystyczną wcale na takie nie wygląda. Można się stąd dostać szybko i łatwo do Włoch i Francji okrążając wokół masyw Mont Blanc. Jadę w kierunku kraju Napoleona Bonaparte rozpoczynając powolną wspinaczkę na Przełęcz Forclaz. Po raz kolejny słońce przebijające się przez góry swoimi barwami maluje niepowtarzalne pejzaże.

Podjazd jest równy i niespecjalnie wymagający, co mnie cieszy, ponieważ nogi odczuwają już trudy ostatnich kilku dni. Tuż za przełęczą – na której o 8:00 rano było już 21 stopni doświadczam niezwykłej termicznej zmiany. Okryta potężnymi górami kotlina nie dopuszcza do siebie zbyt wielu promieni słonecznych i nawet założona wiatrówka niespecjalnie mi pomaga. Jest przenikliwie zimno, a mój termometr po kilku minutach zjazdu wskazuje 5 stopni. Na szczęście za chwilę znów mam szansę się rozgrzać.

Przekraczam granicę szwajcarsko-francuską i jadę zdobyć ostatnią przełęcz mojego wyścigu – Col des Montets. Dla narciarzy obszar wokół niej zimą uznawany jest za najtrudniejszy teren do uprawiania narciarstwa zjazdowego. Kolasko – wydaje mi się, że jest to najprzyjemniejszy z wszystkich alpejskich podjazdów które wcześniej miałem okazję pokonywać.

Za horyzontem powoli zaczyna się wyłaniać cel dnia, choć jego kulminację dostrzegę dopiero w Chamonix. Miejscowość, w której odbyły się pierwsze Zimowe Igrzyska Olimpijskie przypomina mi trochę nasze Zakopane – pełno tu turystów chcących tylko przy łyku porannej kawy w jednej z wielu kawiarni popatrzeć na imponujące Mont Blanc. Jedyna różnica polega chyba tylko na tym, że tutaj nikt nie wejdzie na szczyt – jak na nasz Giewont – w japonkach. Zadzieram głowę mocno do góry ciesząc się, że właśnie spełnia się kolejne moje marzenie. Kończę tutaj pewien etap podróży  jaką jest życie, który rozpocząłem niemal sześć lat wcześniej.

W Chamonix spędzam zdecydowanie więcej czasu niż pierwotnie planowałem, co martwi mnie spoglądając na prognozy pogody. Wiem doskonale, że kolejny dzień towarzyszyć mi będą upał i wiatr, a do tego jeszcze ślad jaki stworzyłem przed wyjazdem wciąż kieruje mnie na autostradę. Szukam innych alternatyw, ale gęsty las i pewnie też temperatura sprawiają, że GPS w telefonie zaczyna wariować pokazując że znajduję się w zupełnie innym miejscu, niż przebywałem. Jadę więc na wyczucie zaliczając po drodze chyba najwięcej dziur i nierówności w życiu. Wcześniej droga też pozostawiała wiele do życzenia, ale teraz to już prawdziwa katastrofa. Obiecuję sobie, że po przyjeździe do Polski nie będę już narzekał na stan naszych asfaltów.

Z każdym kilometrem oddalam się od kojących gór, a wzrastająca temperatura i kolejne podmuchy sprawiają że cierpi nie tylko głowa, ale przede wszystkim ramiona. Mimo korzystania z najmocniejszego kremu do opalania, czuję jak moja skóra się dosłownie pali. Myślę już tylko o chłodnym prysznicu nie zwracając zupełnie uwagi na otoczenie. W Bonneville dopiero w ostatniej chwili dostrzegam na rondzie ślady Tour de France, którego peleton przejeżdżał tędy kilkanaście dni wcześniej.

Graniczne Annemasse mijam nie zauważając nawet że z powrotem znalazłem się w Szwajcarii. Pierwotnie zakładałem zatrzymać się właśnie tutaj na nocleg, wcześniej kupując bilety na jutrzejszy transfer do Sankt Gallen, ale po sprawdzeniu cen noclegów uznaję, że różnice są zbyt małe, a ja nie mam siły wracać do Francji. Lokuję się w urokliwym hotelu „Bernina” vis-à-vis dworca Cornavin. Wieczorem nie odmawiam sobie krótkiego spaceru, delektując się nad Jeziorem Genewskim szwajcarskimi pralinami.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.