Ostatnio polubiłem spoglądanie na ludzi, gdy jadę komunikacją miejską. Zdziwiłbyś się ile można wyczytać z oczu wpatrzonych w ekrany smartfonów. Znudzony księgowy udający, że czyta służbowe maile, czy zatracona na rozmowie w Messengerze nastolatka. Na przeciw dziesięciolatki zachwycające się jakimś tam lordem. Takie widoki mam na porządku dziennym. Pewnego dnia znalazła się wśród nich ona.

Dosiadła się w autobusie, gdy wracałem z któregoś meczu. Zaintrygowało mnie jej zachowanie – wewnętrzna ekscytacja połączona z pewną dozą niepewności i zawahania. Nieśmiało spojrzałem na ekran jej telefonu dostrzegając otwartą stronę z propozycjami tanich lotów. Islandia za 78 zł w dwie strony – krzyczał nagłówek. Oferta godna uwagi, nawet biorąc pod uwagę kosmiczne ceny na tej wyspie obowiązujące. Ula dostrzegła moje zafrapowanie i rozpoczęliśmy rozmowę. Okazało się, że ta 24-latka planowała samotną podróż na Święta Bożego Narodzenia w poszukiwaniu zorzy polarnej.

Gdzie będziesz spać? W namiocie, mam gruby śpiwór na -40 stopni. Co będziesz jeść? Spakuję do plecaka konserwy, jakoś przeżyję. A co będzie jak nie uda Ci się zobaczyć zorzy? Nic, będę żyć dalej z nadzieją że kiedyś może będzie mi dane ją zobaczyć. Przypomniałem sobie tą rozmowę wracając przemoczonym od stóp do głów licząc pozostałe mi kilometry do ukończenia świątecznego wyzwania.

Nie muszę, ale chcę

Festive500, czyli bodaj najpopularniejszy kolarski challenge brytyjskiej firmy produkującej kolarską odzież nigdy nie było obiektem mojego zainteresowania. Do ubiegłego roku, gdy zupełnie przypadkiem udało mi się je ukończyć. Pogoda dopisywała i było dość przyjemnie, co nie znaczy że łatwo. Wciąż uważam, że nie do końca normalne jest kręcenie setki po zmroku, czy pod mroźny wiatr pod który jadąc masz wrażenie, że mięśnie stają się skamieniałe.

Jest wiele rzeczy które zrobiłem w życiu i które w opinii postronnych obserwatorów wydawały się nierozsądne czy wręcz idiotyczne. Kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije – jestem jednym z tych, którzy mogą się z pełną odpowiedzialnością pod tym podpisać. A ryzykowanie i robienie głupich – dla niektórych – akcji wciąga. Dlaczego więc znów nie spróbować? Tym razem zapowiadało się że będzie trudniej, o wiele trudniej. Deszcz, śnieg, wiatr miały znacząco utrudnić sprawę. No i utrudniły.

Są rzeczy ważne i ważniejsze

Deszcz tarabaniący po szybach budzi Ciebie wcześniej niż budzik, którego jak zwykle zapomniałeś wyłączyć. Jest zbyt ciemno by chcieć wstać i zbyt wcześnie by zacząć przygotowywać cokolwiek na wieczór. Wczesna poranna ulewa radykalnie zmienia Twoje plany. Wprawdzie widziałeś wczoraj prognozy pogody, ale do końca łudziłeś się, że może jednak się uda. Teoretycznie mógłbyś wyjść i jechać cierpieć dla jakiś wyimaginowanych idei, odznak i nic nie znaczących fanfar. Tych kilka kilometrów mniej różnicy nie zrobi. Nie wybaczyłbyś sobie za to gniewu swojej mamy, gdybyś wrócił cały w błocie i piachu robiąc to tylko dla jakiejś szmatki. Nie zrobisz jej tego, nie w Wigilię.

Zamiast ubierać się na rower, kieruję swoje kroki do kuchni, uznając że lepszym rozwiązaniem będzie przygotowanie świątecznej kutii i pięciu litrów barszczu. Tego samego, który dzień później pozwoli wrócić do żywych. Przyznam się bez bicia, że nigdy specjalnie nie interesowałem się przygotowaniem tego, co później lądowało na wigilijnym stole. Od pewnego czasu się to zmieniło i czuję się niemal w obowiązku by pomóc . Choć trochę.

Boże Narodzenie od małego wspominam jako chwile spędzone w rodzinnym gronie. Chwile których wyczekiwało się, wyjadając choćby kolejne czekoladki po porannych roratach. Chwile, które przestały cieszyć, bo świat przyspieszył. Mikołaje krzątają się po ulicach i w telewizyjnych reklamach od początku listopada, a ludzie na takich jarmarkach – bożonarodzeniowych tylko z nazwy – zabijają się o kubek wątpliwej jakości wina. Świat – choć okrągły – stanął na głowie. Nawet świąteczne kręcenie dla niektórych staje się czymś ważniejszym niż chwile z najbliższymi. Wciąż bronię się przed pędem życia napędzanym przez nachalną komercję. I mam nadzieję, że będę bronił się dalej. Ale wróćmy do meritum…

A później sypie śnieg

Po wigilijnej kolacji następnego poranka nie wytrzymałem. Za oknem zamiast strug deszczu ujrzałem biały puch. Prawdziwe Święta – powiedziałby klasyk. Śnieg jest też o tyle lepszy od jesiennej słoty, że nie zostawia tyle śladów na człowieku i maszynie. Znoszę ze strychu wysłużonego Scotta zupełnie nieprzystosowanego do takich warunków i wymykam się wczesnym rankiem z domu. Ubieram ciężkie skórzane buty wyglądając co najmniej komicznie. Mijani ludzie zapewne myślą sobie „co za debil” – grunt że jest mi ciepło.

Wjeżdżam do Lasu Prudnickiego, który ostatni raz eksplorowałem najpewniej co najmniej piętnaście lat temu podczas Rajdu Maluchów. Jestem ignorantem, bo terenów które miałem kiedyś pod nosem nie znam niemal wcale. Planowałem leśnymi ścieżkami dostać się pod Kopę Biskupią. Wcześniej zdążyłem się trzy razy zgubić, dojechać do Jindrichova, a następnie przygranicznej Trzebini, czyli w zupełnie innym kierunku niż zamierzałem. Po godzinie jazdy licznik wskazuje 12 przejechanych kilometrów, a ja się zastanawiam czy na pewno jest dobrze skalibrowany.

Gęsto sypiący śnieg zaczyna zmieniać się w krople ulewnego deszczu. Mimo ukrywania się w lesie w znaki daje się jeszcze lodowaty wiatr. Kurtka przestaje być wodoodporna, dolną część ciała chronią jeszcze znalezione głęboko w szafie kalesony. Chyba czas wracać. Topniejący śnieg nie pomaga, a wręcz przeciwnie – jedzie się paskudnie. O ile w ogóle mógłbym stwierdzić, że jadę. Przemoczony i zmarznięty docieram do domu, ratując się gorącym barszczem z uszkami. 24 kilometry w dwie godziny. Już wiem, że będzie ciężko. Epic Failure zaczyna być kuszącą opcją.

Chciałbym napisać, że jestem z siebie dumny bo w święta pilnowałem się przed przejedzeniem. Nie napiszę. O ile z ciastem czy takimi pierogami choćby sobie poradziłem to moją słabością okazała się kutia. Dokładnie ta sama którą przygotowałem w wigilijny poranek. Mieszanka pszenicy, maku, orzechów i miodu wydaje z pozoru być przyjemną przekąską, o ile tylko jest przyjmowana w zdroworozsądkowych ilościach. Mi ich zabrakło. Dlatego o poranku dnia następnego z wyrzutami sumienia znów siadam na siodełko.

Ośnieżone szczyty Gór Opawskich i dalej Jesioników przyciągają jak magnes. Obieram jedyny sobie słuszny kierunek – Rejviz. Wiatr skutecznie utrudnia sprawę, okaże się on tak naprawdę przekleństwem wszystkich ostatnich dni spędzonych na siodełku. W zasadzie już od przekroczenia granicy w Jarnołtówku robi się przyjemnie biało. Stopniowo znika czarny asfalt zamieniając się w roztapiającą się pod wpływem temperatury papkę po której jazda staje się nie tyle trudna, co mało bezpieczna. Mój brak techniki, w połączeniu z kiepskim stanem klocków hamulcowych i brakiem choćby najprostszych zatrzasków w pedałach każe zawrócić.

Zjazd w dół połączony z nieprzyjemnymi podmuchami w twarz nakazuje znaleźć miejsce gdzie można się rozgrzać. Liczę na czeskie sklepy, ale te o dziwo są pozamykane. Czesi też świętują? Nieco zdziwiony i zrezygnowany ruszam ku polskiej granicy i dopiero na głuchołaskim rynku udaje się znaleźć otwartą Żabkę z gorącą kawą. Pozwala się rozgrzać choć przez chwilę. Męczę jeszcze trochę kilometrów kończąc z 80-tką na koncie. Znów zbyt mało, niż założyłem.

Gdy wszyscy życzą zdrowia, to warto o nie dbać

Poświąteczny czwartek spędzam na transferze do Wrocławia docierając do domu już po zmroku. Wyskakuję zaliczyć trochę kilometrów, ale (znów!) huragan nie chcący choć na chwilę przestać wiać nie pozwala na zbyt wiele i licznik zatrzymuje się przed 60-cioma. Liczę, że następnego dnia się odegram. Trzy z czterech moich sprawdzonych prognoz pogody podpowiadają, że ma być względnie przyjemnie – czyli bez deszczu, ewentualnie z lekką mżawką. Górnolotnie planuję trasę na 200+. Wszystko idzie zgodnie z planem mniej więcej do Lubiąża. Tam chmury gęstnieją, robi się nieprzyjemnie wilgotno, choć to nie deszcz. Jestem coraz bardziej mokry, ale wciąż mam jeszcze nadzieję, że plan zrealizuję. W okolicach Miękini trafiam na intensywną ulewę, która w przeciągu kilkuset metrów zamienia mnie i mój rower w błotnego potwora. Znów przedwcześnie przemoczony i przemarznięty do szpiku kości jestem zmuszony wrócić do domu.

Sobotni poranek jest bliźniaczy do Wigilii. Nie zważając na zawalone zatoki i nienajlepsze samopoczucie próbuję się zebrać, chcąc zmusić siebie by wsiąść znów na siodełko. Wtedy spoglądam na moją czarną bestię, której poświęciłem po wczorajszym prysznicu bez mała trzy godziny na czyszczenie. Nie mogę Ci tego zrobić – myślę sobie – albo nie mogę tego sobie zrobić szanując swój czas i de facto posiadany sprzęt. Nieco zrezygnowany wybieram się na siłownię wpatrując się przez wielkie szyby na otaczającą aurę. Mam nadzieję, że choć trochę uda mi się przegonić przeziębienie. Późnym popołudniem, gdy w nosie nie czuję żadnej ulgi jadę w poszukiwaniu apteki – tak, rowerem! Chwilę później natura karci mnie za to posunięcie rzęsistym deszczem. W niedzielę walczę z coraz poważniejszym przeziębieniem odstawiając rower i nie dopuszczając do siebie żadnych nierozsądnych myśli.

Wiem, że nie uda mi się przejechać 500 kilometrów. Nie tym razem. Być może gdybym miał przez ten wcześniejszy tydzień cały czas szosę, byłoby inaczej. Nieistotne. W sylwestrowe popołudnie – choć wciąż niewyleczony – nie mogłem oprzeć się pokusie wykorzystania wspaniałej pogody i ruszyłem po ostatnią setkę w 2018 roku. Zatrzymuję się na chwilę nad Zalewem Mietkowskim, by podziwiać cudowny zachód słońca. To jedyny dzień podczas Festive500, gdy nie pada mi nic na głowę. Tak jakby natura chciała mi coś w ten sposób powiedzieć.

I tak na koniec

Nie byłem zdeterminowany, by wyzwanie Raphy ukończyć. Po prostu, wychodziłem na rower tak jak zwykle, licząc że może się uda. Nie udało się. 410 kilometrów w 8 dni. Średnio 51,25 km dziennie, o 11,25 km dziennie za mało.

Wydaje mi się, że w Festive nie chodzi o to, by ukończyć, tylko by spróbować. Ruszyć tyłek z domu gdy zimno, znaleźć odrobinę czasu pomiędzy spotkaniami rodzinnymi. Przełamać się i kręcić w padającym deszczu czy sypiącym śniegu, gdy wiatr i przenikliwy chłód nakazują wracać Ci do domu. Każda ilość kilometrów, jaką uda Ci się pokonać jest Twoją nagrodą. Zyskasz pewność siebie, odwagę do opuszczenia „strefy komfortu”, będziesz miał mocniejsze nogi.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.