Sen nie przychodzi łatwo. Campingowi sąsiedzi rowerowi z wielkimi emocjami do późnej nocy opowiadają najpewniej o swoich przeżyciach tego dnia. W oddali słychać niespecjalnie miłą moim uszom muzykę techno, przerywaną co jakiś czas wystrzałem fajerwerków. To jakaś nowa niemiecka tradycja? Zastanawiam się w duchu, próbując zasnąć i nabrać sił przed kolejnym wyczerpującym dniem.

Po przespaniu kilku godzin niespokojny organizm sam dał sygnał do pobudki. Gdy wokół panowała błoga cisza, ja rozpocząłem suszenie i pakowanie. Na skraju campingu rozpaliłem mały ogień, zagrzałem wodę na kawę. Bez niej nie ma jazdy. Szybkie śniadanie z puszki – choć z niemieckich półek sklepowych – nie przypadło mi do gustu. Wraz z wschodzącym słońcem opuszczam Eggelstetten. Błękitne niebo bez ani jednej chmurki zapowiada bardzo pogodny dzień, ale nie słońce a wiatr – który ma wiać od zachodu – będzie tego dnia większym problemem. Jazda pod wiatr to dla mnie najgorszy element kolarskiego żywota.

W dodatku jest niedziela, a jedyne miejscem schronienia przed naturą mogą być stacje benzynowe. Mijam sporo małych miejscowości, w których urzekające starówki każą tam zatrzymać się choćby na chwilę. Niemcy to kraj specyficzny, w którym chce się przebywać. Wszechobecny porządek, ład i równe drogi – bardzo równe drogi – to wizytówki, które odróżniają ten kraj od pozostałych europejskich sąsiadów. Na wielokilometrowych ścieżkach przeznaczonych tylko dla rowerów mijam setki jednośladów – głównie elektrycznych na których siedzą i kręcą osoby w różnym wieku. Od kilkuletnich maluchów po emerytów. Dla każdego jest to doskonały sposób spędzenia wolnego czasu.

Z każdym kolejnym kilometrem zbliżam się do granicy. Granicy na którą czekam i którą z niecierpliwością chcę przekroczyć. Za Rielasingen-Worblingen i przejechaniem kilkukilometrowej przełęczy z sztywnym podjazdem w końcu jest. Szwajcaria. Kraj, który ubiegłego lata urzekł mnie na tyle, że tegorocznego wyzwania nie wyobrażałem sobie bez odwiedzenia go.

Docieram do urokliwej Szafuzy, gdzie oprócz wspaniałych zabytków zachwycają wodospady nad Renem. Rheeinfall jest największym wodospadem pod względem przepływu wody w Europie, który z hukiem opada 23-metrową kaskadą dając niesamowite odczucia. To zdecydowanie najciekawsza dotychczasowa niespodzianka na mojej trasie, o której nie miałem pojęcia. Ukształtowanie granicy sprawia, że noc spędzam jeszcze w Niemczech, ale mogąc już podziwiać w oddali majaczące szczyty Alp. Po czterech dniach podróży z Wrocławia. Czy to nie jest wspaniałe?

Zielona Szwajcaria

Po burzliwej nocy i dość ciężkiej niedzieli w dalszą podróż wyruszam nieco później, bo grubo po 8:00 rano. Mijając kolejne szwajcarskie wsie tylko utwierdzam się w swoim przekonaniu, że to jedno z najwspanialszych miejsc w jakich do tej pory mogłem kręcić na rowerze. Wspaniała architektura szwajcarskiej wsi, prawdziwie zielona trawa i dzwonki, których dźwięk słychać wszędzie. Szwajcaria urzeka mnie w całości, a widok gór nad którymi cały dzień wiszą gęste chmury dopełnia całości. Te chmury w końcu dadzą o sobie znać, zmuszając mnie do zmiany planów, która okaże się jedną z lepszych decyzji w trakcie całego wyjazdu.

Około 16:00 dopada mnie pierwsza wielka ulewa zmuszająca do dłuższej przerwy. Już wiem, że dotarcie nad jezioro Neuchatel może być trudne. Z każdą kolejną minutą jestem bliższy decyzji zmiany planów, aż w końcu ustawiam nawigację na Berno – będące oficjalną stolicą Szwajcarii i kantonu o tej samej nazwie. 40 kilometrów pokonuję w mniej więcej cztery godziny, jeszcze trzykrotnie uciekając przed kolejnymi ulewnymi deszczami. Melduję się w hostelu usytuowanym na zabytkowym Starym Mieście. Średniowieczne kamieniczki zostały wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Już bez roweru ruszam na szybkie zwiedzanie miasta. Mijam kolejne uliczki docierając do najdłuższego pasażu handlowego w Europie. Ekskluzywne butiki najdroższych marek ciągną się pod arkadami zabytkowych kamienic przez ponad 6 kilometrów.

Rychło nadchodzący zmierzch nie pozwala na długi spacer i zmusza by wrócić do hostelu. Wiem jednak, że do Berna wrócę by tymi uliczkami i zakamarkami móc się zachwycać dłużej, zdecydowanie dłużej. Kładę się spać, wiedząc że kolejny dzień będzie trudny, bardzo trudny. Prognozy pogody są bezwzględne. Ma lać cały dzień, co martwi mnie głównie ze względu na ograniczone możliwości oglądania wspaniałych szwajcarskich krajobrazów. Nie wiem jeszcze, że zmusi mnie do drobnej modyfikacji planów.

Celebrując śniadanie spoglądam za okno, które jeszcze ani trochę nie zapowiada tego, co nastąpi już kilka chwil później. Wprawdzie po deszczowej nocy jest dość mokro, ale nie pada – jest względnie ciepło i z nadzieją spoglądam na kolejne godziny kręcenia. Natura brutalnie weryfikuje moje oczekiwania jeszcze przed opuszczeniem Berna. Po 15 kilometrach mam już w butach „basen”, po 30 kilometrach muszę zatrzymać się i założyć dodatkowe warstwy, bo robi się najzwyczajniej zimno.

Rękawki, nogawki, gruba potówka i kamizelka pozwalają na utrzymanie względnego komfortu termicznego w temperaturze, która spadła poniżej 10 stopni Celcjusza. Na stacji benzynowej biorę jeszcze spory zapas jednorazowych rękawiczek, które mają pozwolić zachować względnie suche dłonie w tych deszczowych warunkach (taki patent podchwycony na Race Through Poland).

Jadę ostrożnie, z pełną koncentracją, aby w tych warunkach zminimalizować ryzyko jakiegoś głupiego defektu. Z każdym kolejnym kilometrem deszcz wzmaga swoją intensywność. Co chwilę, z częstotliwością 2-3 kilometrów muszę się zatrzymywać, by wykręcać przemoczone („wodoodporne”) rękawice. Przed Lozanną na okolicznych wzniesieniach temperatura spada poniżej 5 stopni. Jest przenikliwie zimno, a moje dłonie zaczynają wykazywać problemy, które zmusiły mnie do rezygnacji z udziału w RTP. Kolejne strome zjazdy w samej Lozannie powodują, że zaczynam tracić czucie w prawej dłoni. Jest źle. Nie mając już odpowiednich środków na nawet najtańszy nocleg w hostelu, zaczynam rozglądać się za torami kolejowymi w poszukiwaniu stacji. Wiem, że muszę się przedostać do Genewy, a stamtąd szybko przekroczyć granicę i wjechać do Francji.

Wsiąść do pociągu… opóźnionego

Na szczęście podróż szwajcarską koleją nie kosztuje mnie ani grosza – płacę jedynie za rower. Wszystko za sprawą biletów FIP – Europejskiej organizacji zrzeszającej przewoźników kolejowych do której należy także PKP. Jako kolejarz mam prawo do skorzystania raz w roku z takich biletów. Co ciekawe, pociąg relacji Zurych-Genewa do którego wsiadam jest… opóźniony. Szwajcaria znana jest z przyjeżdżających i odjeżdżających o czasie pociągów. Ale ta drobna „obsuwa” czasowa nie była winą Szwajcarów. 5 minut opóźnienia wynikało z konieczności skomunikowania z pociągiem relacji Wiedeń-Zurych, który był opóźniony ze względu na wcześniejsze opóźnienie składu… Berlin-Wrocław-Wiedeń.

Jestem zmuszony do modyfikacji planów, ale wiem że jazda do Genewy przy tak intensywnym deszczu mogłaby spowodować definitywne przerwanie realizacji projektu. Problemy z prawą dłonią będą mi zresztą już towarzyszyć do samej Hiszpanii. Wysiadając na stacji Corvinian w Genewie czeka mnie jeszcze kilkanaście kilometrów jazdy w kierunku francuskiego Saint-Genis-Poulilly. Przekraczając granicę deszcz ustaje, a promienie słoneczne tworzą wspaniały krajobraz na górujących wzgórzach Jury.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.