Great Lakes Gravel

Tego dnia miałem plan dojechać do Mrągowa. Nie dojechałem. Mój dzień zakończyłem w małej wsi na skraju Warmii i Mazur położonej przy jeziorze Dadaj – Wilimy. Wsi, która na kilka dni stała się bazą ultramaratonu Great Lakes Gravel. Ultramaratonu, w którym zupełnie przypadkiem, ani przez chwilę tego nie planując, mogłem wziąć udział. Skoro mogłem, to wziąłem. Był to najbardziej szalony pomysł, który okazał się być zupełnie fajnym sposobem na spędzenie czasu na rowerze. Myślę, że samodzielnie tak ciekawej i przyjemnej trasy nigdy bym nie stworzył.

O tym, że wystartuję wiedziałem mniej więcej 15 godzin przed startem. Całkiem dużo czasu, by móc się zregenerować po wcześniejszej podróży i obrać jakąś strategię. Pierwotnie chciałem jechać z pełnym ekwipunkiem, ale bardzo szybko porzuciłem ten pomysł, odchudzając rower tak mocno, jak tylko byłem w stanie to zrobić. A i tak w torbie ramowej zostawiłem sporo zupełnie niepotrzebnych rzeczy, takich jak wodoodporne skarpety chociażby. Gdybym wiedział, że pogoda będzie tak mocno sprzyjająca, zapewne zabrałbym jedynie kurtkę do tylnej kieszonki.

Resztę gratów – bagatela, ponad 8 kilogramów – zostawiłem w samochodzie Izy i Marysia (znanym bardziej jako UCI Bandits i odpowiedzialnym za Gravel Attack i inne fajne rowerowe imprezy w okolicy Wrocławia). Po spojrzeniu na ślad i prognozy pogody, które zapowiadały pierwszy dzień pod wiatr, uznałem że najrozsądniej będzie przejechać do Gołdapi, chwilę się zregenerować (czytaj: przespać) i pojechać dalej. Ten plan wydawał się być z jednej strony rozsądny, z drugiej realny do osiągnięcia, bo wiedziałem że mam w nogach 2000 kilometrów przez ostatnie 10 dni. Przejazdu na raz nie brałem pod uwagę, choć już w trakcie jazdy takie myśli często chodziły mi po głowie.

Nastał piątkowy poranek, pierwsi zawodnicy już mierzyli się z trasą, ja zaś próbowałem się rozbudzić i sprawdzić zapasy. Pół tubki elektrolitów, jeden shot magnezowy, paczka orzechów. Nie za wiele, ale da się jechać – pomyślałem sobie. Kolejne kubki z kawą niewiele pomagały, a gdy jeden z organizatorów stwierdził, że wyglądam na „nieco zmęczonego”, odpowiedziałem tylko „trudno, żeby było inaczej”. Nie wiedziałem czy ukończę, czy mój organizm nagle się nie zbuntuje. Przecież do Maratonu Północ-Południe też w zasadzie się nie przygotowywałem, a wszystkie kilometry zrobione w ostatnich dniach były pokonywane dość… partyzancko.

Nie ma wody na pustyni

Po długim oczekiwaniu w końcu stanąłem na linii startu. Zdążyłem powiedzieć tylko Krystianowi Jakubkowi, żeby za szybko mnie nie wyprzedzili i ruszyłem na trasę. Chłopaki z „grupy śmierci” nie posłuchali i po kilku kilometrach, gdzieś w lesie mnie dopadli i w tabunach kurzu pomknęli dalej do przodu. A ja sobie jechałem. Raz pod górkę, raz z górki, co chwilę mijając kogoś przede mną. Po mniej więcej 40 kilometrach na szybkim zjeździe w lesie odpada mi z lemondki poprzeczka na której zamontowane miałem Wahoo i lampkę.

A wydawała się być taka solidna… Szybko wyciągam trytytki i radzę sobie z problemem. Jedzie się całkiem przyjemnie, poranne znużenie przeszło, a kolejne kilometry wchodzą coraz lepiej. Choć lekko nie jest. A to bruk, a to mniejszy lub większy podjazd. Swoją drogą, gdybyście myśleli że ta część Polski jest płaska, to niestety wielu z Was może być negatywnie zaskoczonych. Jest dużo krótkich, czasami też sztywnych podjazdów, które jednak nogi pokonują stosunkowo łatwo i przyjemnie.

No, może poza stokiem narciarskim w Gołdapi, ale o tym później. Spoglądałem na listę sklepów, którą chwilę przed startem dostałem od Łukasza. 50 kilometr – za wcześnie, 83 kilometr – o, tu będzie w sam raz. Gdy docieram pod sklep, kilku innych uczestników od razu sygnalizuje, żebym się zbyt wiele po tym miejscu nie spodziewał. – Ale woda to chyba jest? – pytam raczej retorycznie, lecz odpowiedź nie jest taka jakiej bym sobie życzył. Cóż, uzupełniam płyny kolorowym ustrojstwem i ruszam dalej. Kilkanaście kilometrów dalej sytuacja się powtarza, dopiero w kolejnej wsi i sklepiku uruchamianym „na żądanie” dzwonkiem znajduję upragnioną butelkę. Ponad setka w nogach, 2 litry w bidonach i trochę zapasów żywieniowych. Zamierzam tak dojechać do Gołdapi.

Wiatr się wzmaga coraz bardziej, ale na szczęście widzę to tylko po koronach drzew, które bujają nade mną. Dużą część trasy tego dnia pokonywaliśmy lasem, więc i podmuchy straszne nam nie były. Może było raptem 10 kilometrów, gdzie faktycznie dał on w kość. Ale to dało się spokojnie przeżyć. Las, bruk, szuter, czasami tarka, czasami nieco piachu, jakieś większe trawy też. W zasadzie dostaliśmy pełne spectrum gravelowej różnorodności, choć nie było tak że trasa (jak choćby wspomniany Gravel Attack) była wyjątkowo trudna. Nie, wręcz przeciwnie. Ona była idealna dla graveli. Chociaż czasami, jadąc przyjemniejszymi odcinkami nieco się zapominałem i kilkukrotnie przestrzeliłem trasę, musząc się cofać. Czasami też ślad prowadził dość niejednoznacznie, ale ostatecznie zawsze udawało się wjechać na odpowiednią ścieżkę.

Puszcza Borecka zachwyciła chyba każdego. Niesamowite widoki, które zostały ukryte w głębi lasu sprawiły, że ciężko było się nie zatrzymać i nie zrobić zdjęcia. Dla takich miejsc właśnie się jeździ. Chwilę później doganiam Łukasza, który przed startem podzielił się swoją rozpiską punktów do uzupełnienia zapasów i regeneracji. Wspólnie dojechaliśmy niemal do samej Gołdapi.

Podjazd po stoku wydawał się był całkiem przyjemny, ale przed szczytem kilka metrów piasku nieco skomplikowało sprawę i musiałem kilka metrów podejść. Wahoo wskazał punktowo 23% – bywało w przeszłości lepiej (albo gorzej jak kto woli). Szybki zjazd po płytach wyzwolił we mnie myśl, że w sumie to mógłbym jechać przez noc. Było przed 19:00, dość młoda godzina by robić przerwę. W dodatku czułem się bardzo dobrze, żadnych oznak zmęczenia, chęci też było sporo. Ale rozsądek podpowiadał, że na mecie mógłbym tą decyzję odczuwać dość mocno. Więc zjechałem do hotelu.

Niech muzyka gra

Zrobiłem zakupy, odświeżyłem się i położyłem się spać. Nie, przepraszam – tylko się położyłem, bo ze spaniem było gorzej. Zmuszanie organizmu do pewnych czynności jest trudne. W szczególności, że otoczenie nie pomaga. Na zewnątrz jakiś grajek, a za drzwiami kolejni uczestnicy meldowali się w recepcji. Przynajmniej mięśnie odpoczywają – cieszyłem się w duchu, aż przed północą w końcu udało się zasnąć. Odpoczynek nie trwał długo, bo chwilę po 3:00 się przebudziłem, a to był znak że organizm otrzymał już wystarczająco dużo czasu na regenerację. Jeszcze szybka kawa i ruszamy w kierunku kolejnej puszczy, Romnickiej.

Przejeżdżając ją nocą widzę w zasadzie tylko drogę przed sobą i co jakiś czas samochód Straży Granicznej, która pilnuje granicy z Obwodem Kaliningradzkim. Z każdą minutą nad sobą widzę coraz jaśniejsze niebo. Im dalej na wschód, świtać zaczyna wcześniej. To mnie cieszy, bo jadąc na zachód zyskuję kilkanaście minut więcej dnia. Uwielbiałem to podróżując w ubiegłym roku po Europie, gdy w Hiszpanii jasno było jeszcze po 22:00, choć rano do 7:00 panowały egipskie ciemności.

Na MOR-ze w Stańczykach spotykam sporo innych uczestników. Swoją drogą, całkiem ciekawe miejsce na nocleg wybrali  Droga znów jakby mocniej pnie się do góry, ale wciąż panujący półmrok nieco zmienia perspektywę. Dojeżdżając do Olecka ze zdziwieniem spoglądam na Wahoo, który pokazuje, że od Gołdapi pokonałem 800 metrów w pionie. Kiedy i jak? Całą drogę towarzyszy wiatr, który przeszkadza bardziej, niż dzień wcześniej, ale daje nadzieję, że gdy droga zacznie prowadzić bardziej na zachód, będzie zdecydowanie przyjemniej.

Sielski klimat Doliny Rospudy zmusił mnie wielokrotnie do sięgnięcia po aparat, choć żałuję bardzo że w kilku momentach nie przystanąłem, bo zdjęcia wyszły niewyraźne. A takie obrazki jak tam nie zdarzają się już zbyt często. Bo czy ręczne dojenie krów o poranku, albo łowienie ryb bambusową wędką jest w obecnych czasach powszechne? No nie! To miejsce ma w sobie jakąś nieopisaną magię. Przejeżdżając tamtędy miałem poczucie jakby świat się zatrzymał. I jeśli bym miał rzucić wszystko i wyjechać to chyba tam właśnie. Ani się nie spojrzałem i dotarłem nad Jezioro Szóstak.

Wyścig to ludzie

Zapewne nigdy nie zapamiętałbym tej nazwy, gdyby nie fakt, że jazda wokół niego zajęła mi nieco czasu. Najpierw dostałem sygnał, że „zniknąłem z radaru” i zanim zresetowałem to ustrojstwo zwane nadajnikiem GPS i moja kropka ponownie pojawiła się na mapie minęło trochę czasu. Później, z każdym kilometrem także i nawierzchnia niekoniecznie sprzyjała szybkiej jeździe. Choć z tą jazdą miejscami też był problem. Moje usta wypowiedziały wówczas kilka przekleństw, ale jak mówił mój dziadek – dla zdrowotności można. Choć on miał co innego na myśli. To był zdecydowanie najtrudniejszy fragment do pokonania.

Chwilę później przejeżdżając lasem spotkałem Weronikę. Chwilowa wymiana zdań zamieniła się w dłuższą rozmowę. O podróżach, o ciekawych miejscach, o ludziach. To są właśnie momenty, które w takich imprezach lubię najbardziej. Spotkania i rozmowy o rowerowej pasji, którą każdy definiuje na swój sposób. I pod tym względem każdy wyścig jest inny, każdy ma swoją społeczność i swojego niepodrabialnego „ducha”. Raz spotkasz gościa, który postanowił zrobić 1008 kilometrów na Wigry 3, innym razem będzie to Pan Kazik, który w bidonach wozi pomidorówkę a swoją energią i werwą do jazdy i życia mógłby zawstydzić niejednego dwudziestolatka.

A Weronika? Weronika chwilę przed Great Lakes Gravel wróciła z długiej rowerowej podróży po Europie, podczas której wraz ze swoim chłopakiem Adamem pokonała ponad 7500 kilometrów. Zresztą Adama możecie znać z przedostatniego numeru magazynu Szosa, oraz wielu innych rowerowych przygód, których przez kilka ostatnich lat doświadczył. Pasja i szczera radość z jaką Weronika opowiadała o kolejnych podjazdach przypomniała mi moje minione wyprawy i miejsca które pamiętam i za którymi szczerze tęsknię.

Wspólnie dojechaliśmy niemal do mety. Niemal do mety, bo chwilę przed Wilimami czekał Adam. Moja noga łaskotała dość mocno, a gdy minął nas pędzony do mety jeden z uczestników, przeprosiłem Weronikę i Adama i pomknąłem do przodu. Tradycyjnie dla siebie już, jadąc na ultramaratonach końcówkę pokonałem żwawo, co zresztą znalazło odzwierciedlenie w pewnej aplikacji.

Moje zapędy powstrzymały dopiero chmury, które straszyły deszczem już od Mikołajek. Umiarkowanie intensywny deszcz dopadł mnie na ostatnim odcinku szutrowym zmuszając do założenia przeciwdeszczówki. Bardziej z obawy o aparat, niż faktycznej potrzeby jej ubierania. Po powrocie na asfalt fontanna pod kołami znów kazała mi zredukować prędkość.

Ukończyłem kolejny ultramaraton w przeciągu kilkunastu dni, którego zupełnie nie planowałem. Jasne, mógłbym pojechać na raz, mógłbym być na mecie zdecydowanie szybciej. Ale… Nie widziałbym zapewne tego co widziałem, nie doświadczył tego, co doświadczyłem. A czas przecież i tak by upłynął. Na całe szczęście sezon na ultra w Polsce się już kończy, bo chyba moje nogi nabrały ochoty na więcej.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.