Zazdroszczę mieszkańcom Małopolski. Najwyższych gór, najlepszych tras rowerowych, ale przede wszystkim niesamowitego zróżnicowania terenu. Chcesz płasko? Masz płasko? Chcesz górki? Masz górki. Chcesz wp….ol? Proszę bardzo. Ta różnorodność pozwala na bardzo wiele. No ale dla mnie największym magnesem przyciągającym mnie w te rejony są góry. Góry, których tutaj nie brakuje. Bo to nie tylko Tatry czy Pieniny, ale znacznie więcej. Jednym z mniej znanych, ale mocno dających w kość rejonów jest Beskid Wyspowy.

Jednak by tam dojechać trzeba przebić się przez liczne pagórki. Już sam wyjazd z Krakowa w kierunku południowym potrafi zmęczyć, gdy po kilkunastu kilometrach przewyższenie wynosi 500 metrów. To nie są byle jakie podjazdy, każdy z nich ukryty gdzieś pomiędzy lasem a przysiółkami wznosi się przynajmniej kilkanaście procent do góry. Dojeżdżając do Jeziora Dobczyckiego byłem już solidnie zmęczony, a tak naprawdę najciekawsze było dopiero przede mną. Zegartowice, rodzinna miejscowość Rafała Majki, wita mnie kilkunastoprocentowym zjazdem, ale droga po kilku chwilach każe mi ponownie się wspinać. 16%.

Nic dziwnego, że wyrósł nam tak dobry góral. Zanim dotrę w serce Beskidu Wyspowego przed Tymbarkiem czeka mnie jeszcze jedna „rozgrzewkowa” wspinaczka. Mijam Słopnice i szeroką drogą kieruję się do Zbludzy. Mijam znam ostrzegawczy o nachyleniu drogi 17% – oho, chyba się zaczyna. Droga do Zalesia jest faktycznie stroma, ale to dopiero wstępny akord kolejnych wyzwań. Spory wysiłek, jaki muszę wkładać w podjeżdżanie nagradzany jest na szczycie przełęczy niesamowitym widokiem z majaczącymi w oddali zaśnieżonymi Tatrami. Kolejne kilometry będą wyglądać podobnie.

Wąskie dróżki, ostre podjazdy i niekończące się górskie widoki. W przydrożnym sklepie, który odwiedzam by się posilić wisi ogłoszenie „kupię działkę budowlaną w tej okolicy”. Dajcie mi długopis, dopiszę tam swój numer. Beskid Wyspowy to jedno z takich miejsc, w których można się zatracić i zapomnieć o wszystkim. A może to właśnie te ostre podjazdy potęgują doznania i obrazy rejestrowane w głębi umysłu?

Moje rozmyślania przerywa kolejna ścianka, choć to dość niefortunne określenie. Wyrębiska to przysiółek wsi Młyńczyska. Ukryta w lesie ścieżka wznosi się coraz bardziej do góry, by po zjechaniu z asfaltu na betonowe płyty wzrosnąć do dwudziestu kilku procent. Umysł chce wjeżdżać, ale nogi mówią pas. Po kilkudziesięciu metrach spaceru nachylenie się staje na tyle łagodne by móc bezpiecznie wpiąć się w pedały i wjeżdżać dalej. Nie na długo. Widzę już szczyt przełęczy i krzyż. Karoo mówi o 30% nachylenia, ale to chyba nie jest możliwe. Umysł sam zrzuca mnie z siodełka i niemal do samej góry wpycham rower i siebie.

Miejsce na szczycie w aplikacji Komoot ktoś otagował hasłem „Cudownie”. I gdy spojrzycie wokół, to tak tam jest. Oaza spokoju z bezwzględnie najlepszym krajobrazem jaki mogę podziwiać tego dnia. Gdy rysowałem tą trasę, chciałem ją zrobić odwrotnie niż zaproponował Paweł Puławski uczestnikom #rtpl3. Na mapie nie wyglądało to tak spektakularnie, ale to co widzę przed sobą mnie przeraża. Czeka mnie zjazd tak ostry, że najzwyczajniej się go boję. Wąska dróżka pełna jest jeszcze kamyczków po zimie, które najpewniej pozwalały śmiałkom wjeżdżać tu po śniegu. Uff… udaje się w końcu dojechać bezpiecznie do Młyńczysk. Czeka mnie jeszcze krótka wspinaczka na Przełęcz pod Ostrą, którą pamiętam z ubiegłorocznego Maratonu Północ-Południe.

Wówczas wjeżdżałem od Limanowej, teraz mam okazję zjechać jedynym bodaj w Polsce górskim torem samochodowym, który jest drogą publiczną. Docieram do Limanowej skąd już teoretycznie powinno być „z górki”. Ale ukształtowanie terenu nie pozwala jechać tylko w dół. A każdy kolejny podjazd, choć krótki, ciągnie się w nieskończoność. Niby pokonałem tylko 3 kilometry przewyższeń, ale weszły w nogi solidnie. To był kolejny dobry dzień spędzony w Małopolsce.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.