Kráľova hoľa to najwyższy szczyt Niżnych Tatr, stanowiący dla Słowaków nie mniejszą dumę i symbol narodowy niż Krywań. Dla rowerzystów to przede wszystkim możliwość podjazdu na wysokość, jaka dostępna jest najbliżej w Alpach, czyli na blisko 2000 metrów n.p.m. To był mój powrót w to miejsce po kilku latach przerwy. Tym razem, nieco inaczej niż zwykle.

Do Kráľovej hoľi nie dojechałem tak jak można by oczekiwać – rowerem, a samochodem, który zaparkowany został tuż przy starcie podjazdu, przy wypożyczalni rowerów elektrycznych. Nie było to jednak zwykłe podjeżdżanie, a polowanie fotograficzne na walczących z podjazdem uczestników Race Through Poland.

Wprawdzie rower był opakowany w torby bikepacking’owe, lecz nie mogę tego wysiłku porównać do wyzwania jakie wymyślił Paweł Puławski. Zawodnicy #rtpl4 mieli już w nogach ponad 800 kilometrów i kilkanaście tysięcy metrów pokonanej elewacji, a wielu z nich nieprzespaną noc. Ta perspektywa osiągania szczytu Niżnych Tatr była zgoła inna, niż moje dźwiganie puchówki i obiektywów.

Ale do rzeczy. Nie jest to typowy podjazd szosowy, choć w sieci znajdziecie sporo zdjęć na szczycie z rowerami szosowymi właśnie. Tuż za miejscowością Sumiac do góry asfalt dobrej jakości się kończy, a zaczyna szutrowa nawierzchnia, której jednak autostradą nazwać nie można. Nawet dla mnie – podjeżdżającego na oponach 36 mm była wyzwaniem.

Już pierwszą i najważniejszą trudnością podjazdu jest nachylenie. Nie jest ono spektakularne, ale oscyluje w okolicach 9-10% z krótkimi fragmentami ostrzejszych lub łagodniejszych momentów. I choć na gładkim asfalcie nie jest to żaden problem, to na luźnych kamieniach – gdy poza samym podjeżdżaniem – trzeba się skupić na utrzymaniu równowagi, jest to poważna przeszkoda. Nawierzchnia ma swoje lepsze i gorsze odcinki. Są takie, które bez problemu można pokonać typową szosówką, ale i takie gdzie jedynym rozsądnym wyjściem jest MTB.

I tutaj można zrozumieć dlaczego u podnóża można wypożyczyć sobie fulla lub enduro z dodatkowym akumulatorem. Podjazd staje się przyjemny i wręcz komfortowy z wykorzystaniem takiego sprzętu. Żeby nie być gołosłownym to na taki sposób osiągnięcia szczytu zdecydowała się moja lepsza połowa, Natalia. Podczas, gdy ja męczyłem się z kolejnymi kilometrami, ona komfortowo pięła się do góry. I nie ma w tym nic kontrowersyjnego. Po to elektryki są. Natalia wiedziała, że normalnie by nie dała rady.

Ja zaś chciałem poczuć nieco namiastki Race Through Poland, bo przecież dwa lata wcześniej – gdy pierwotnie trasa przez Kráľovą hoľę miała prowadzić też przygotowywałem się do udziału w wyścigu. Dzisiaj priorytety i oczekiwania wobec roweru i cieszenia się jazdą nieco się zmieniły, co jednak wcale nie oznacza że nigdy już na starcie wyścigu nie stanę.

Ale wróćmy do podjazdu. Po odcinku szutrowym, na wysokości górskiego schroniska w którym można się posilić, na ostatnie pięć kilometrów do szczytu wraca asfalt. I wprawdzie podjeżdża się nieco lepiej, to trzeba mieć na uwadze że jest on mocno zniszczony i często już wypłukany. Omijanie kolein, które często zajmują całą szerokość drogi wcale nie należy do najłatwiejszych.

Od wyjazdu z lasu, czyli mniej więcej na wysokości schroniska górskiego i początku asfaltu zaczyna rozpościerać się wspaniały krajobraz. Z każdej strony dostrzegamy góry. Słowacki raj, Muránska planina i w końcu Tatry. To najbliższe i najbardziej budujące przeżycia góry, które dostrzeżecie. Ale przy dobrej widoczności ze szczytu dostrzec można nawet Bieszczady.

Charakterystyka końcówki jest mocno zbliżona do Mont Ventoux i Pradziada, choć w przeciwieństwie do nich wjazd na Kráľovą hoľe jest wyzwaniem trudniejszym. Samo przebywanie powyżej granicy lasu trwa tutaj też dłużej, przez co spektakularność podjazdu wydaje się być większa.

Na szczycie poza budynkiem wieży w którym dyżurują ratownicy górscy nie ma nic. Możecie jedynie wejść do środka i się chwilę zagrzać, przebrać, a w kryzysowej sytuacji nawet przespać, choć oficjalnie jest to zabronione.

I na koniec dlaczego taki przewrotny tytuł? Bo Kráľovą hoľę można podjechać i zapomnieć się w otaczającym krajobrazie. Można podjechać i zapomnieć o wszystkich trudnościach jakie za sobą tej podjazd niesie. Jest to propozycja, którą warto w swoich rowerowych planach umieścić, gdy akurat będziecie z swoimi dwoma kółkami w okolicy. Żałować z pewnością nie będziecie.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.