Stało się. Wieczór już długi, a widziany z oddali widnokrąg coraz częściej zastępuje platynowo-szara klawiatura i 12-calowy ekran. Teoretycznie jest to czas by uporządkować wszystko to, co było do tej pory w hierarchii niżej niż rower. Z drugiej strony to czas wspomnień. O wyjazdach w Tatry na przykład.

Wracam pamięcią do szóstej klasy podstawówki, gdy znalazłem się u stóp Śpiącego Rycerza po raz pierwszy. Pamiętam dziewicze wejście na Morskie Oko i deszczową wspinaczkę na Kasprowy Wierch. Ta pizza na szczycie po pięciu godzinach wędrówki odbija mi się do dzisiaj… Później wracałem tam wielokrotnie i z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że okolice Zakopanego to najczęściej odwiedzane przeze mnie miejsce w życiu.

Segregując i przeglądając ostatnio zdjęcia zdałem sobie sprawę, że to pierwszy rok od bardzo dawna, gdy w Tatrach nie zawitałem. Choć z tymi Tatrami – w szczególności odnośnie jazdy na rowerze – to do końca prawda. Bo i owszem – widzimy cały ich majestat i piękno z każdej możliwej strony, ale nie do końca jest tak, że po nich jeździmy. Jest to zdecydowanie utrudnione przez uwarunkowania geologiczne i liczne obostrzenia. Choć nie znaczy, że niemożliwe.

Ten wpis będzie reminiscencją tatrzańskich, podhalańskich, pienińskich i spiskich podróży w minionych latach. Zabiorę Was zarówno w miejsca znane i oklepane, jak i takie, gdzie czas się zatrzymał. Bo góry to nie tylko liczne podjazdy i towarzyszące im procenty, to zdecydowanie coś więcej.

Z Jurgowa jest wszędzie blisko

Jestem jedną z tych osób, która myśląc o wyjeździe na południe Małopolski główkuję tylko i wyłącznie o tym jak ominąć szerokim łukiem Krupówki i Gubałówkę. Zresztą każdy, kto próbował przebić się przez te miejsca z rowerem doskonale wie o czym mówię. Poza Zakopanem znajduje się mnóstwo miejsc oferujących coś więcej, niż tylko nieprzebrane tłumy, białe misie i prowincjonalny blichtr.

Jednym z takich miejsc jest Jurgów. To wieś wyjątkowa będąca bramą polskiego Spiszu od południowo-zachodniej strony. Wydaje się być zupełnie zapomnianą osadą w której życie toczy się w swoim niespiesznym tempie. Przechadzając się po niej mijamy kolejne zagrody ułożone w tradycyjny spiski czworobok. Do 1918 roku wieś była we władaniu Królestwa Węgierskiego, później na zmianę była w granicach a to Polski, a to Czechosłowacji. Do dzisiaj w szkole dzieci uczą się języka słowackiego, a w domostwach słychać gwarę będącą połączeniem burzliwych losów wsi. Cisza i spokój, jaką Jurgów gwarantuje czy jego wyjątkowa architektura to nie jedyne zalety. Stąd jest wszędzie blisko. Czy to na Słowację, gdzie od granicy witają nas imponujące Tatry Bielskie, czy do Łapszanki z piękną panoramą Tatr i kolejnym „kultowym” podjazdem w Rzepiskach, czy to do Kacwina, Niedzicy i dalej w Pieniny i czy to w końcu przez niemniej urokliwe Brzegi na Podhale i do podnóża polskich Tatr.

Na Preludium udaję się do Osturni. Mijam opuszczone przejście graniczne w Podspadach. Rozgrzewam nogi na niespecjalnie trudnym podjeździe na Ždiarskie Sedlo za którym odbijam w lewo. Wyboista i dziurawa droga nie zachęca zupełnie i nie zapowiada tego czego doświadcza się później. Kilkaset metrów dalej, na przełęczy Príslop wita nas nowy asfalt, który powstał tu w miejsce niespecjalnie zachęcających szutrów. Czeka mnie 7 kilometrów zjazdu, które nie miną wcale szybko. Wręcz przeciwnie, będą się ciągnąć w nieskończoność. Często zatrzymuję się, aby robić zdjęcia szczytów górskich spoglądających na czubki wysokich, starych drzew. Za każdym razem, gdy droga się odwraca, a światło zmienia swój kąt wymaga to uchwycenia kolejnego pięknego wego obrazu! Dzisiaj pluję sobie w brodę, bo zniknęły mi gdzieś w otchłani zepsutego dysku wszystkie te urokliwe pejzaże, został na osłodę tylko ten jeden, instagramowy.

Zjeżdżam wprost do Osturni. Tradycyjne, drewniane chaty pokryte czerwoną farbą pozwalają odnieść wrażenie, że czas w tym miejscu się zatrzymał. Kolorowe okiennice oznaczają zaś status gospodarza domostwa – kawaler, żonaty, wdowiec. Ludzie tutaj posługują się charakterystycznym dialektem, który za każdą z przełęczy jest słabo zrozumiały. Udaję się ku polskiej granicy, do mieszczącej się nieopodal Łapszanki. Krótki podjazd nań prowadzący to przekleństwo wielu śmiałków, którzy chcą go pokonać. Nagrodą jest krajobraz, który zniewala, uwodzi i hipnotyzuje powodując niepohamowaną ekscytację. No chyba, że akurat nad Tatrami znajdują się gęste chmury. Zjazd do Łapsz zmusza do wyrzucenia z siebie wszelkich obrazów i nabrania pełnej koncentracji. 80 km/h to prędkość jaką tutaj bez problemu osiągnie średnio opierzony amator szosowych wrażeń. Odbijam w lewo na Trybsz i tam znowu w lewo łagodniejszą wersją pod Czarną Górę, skąd zjeżdżam z powrotem do Jurgowa.

Bicyklom okolo Vysokých Tatier

A jechałeś na około Tatr? – to jedno z najczęstszych pytań, które słyszę przy niemal każdej rozmowie z górskimi eskapadami na rowerze związanej. Jechałem. Choć nie bynajmniej tworzonym od kilku lat „Szlakiem wokół Tatr„. Skorzystałem z faktu, że kilka dni wcześniej (tydzień?) nasze i słowackie narodowe dobro okrążyli „zawodowi amatorzy” ścigając się podczas Tatry Tour. 

Początek wędrówki wygląda identycznie, jak dzień wcześniej. Z tym, że za 
Ždiarskim Sedlem jadę wciąż główną drogą. W Tatranskiej Kotlinie, a w zasadzie tuż za nią odbijam w prawo a moim oczom ukazuje się Łomnica z charakterystyczną kolejką górską. Dzięki niej bez specjalnego wysiłku każdy śmiałek może wyjechać na wysokość powyżej 2 600 m. Mijam kolejne uzdrowiska będące częścią miasta Vysoké Tatry. To druga co do wielkości, po Bratysławie miejscowość na Słowacji. Mijając Tatranská Poliankę wracam pamięcią rok wcześniej, gdy skręcając w prawo wkroczyłem ku najwyższemu punktowi dostępnemu dla szosowego kolarza w Tatrach.  Wijąca się kręta leśna ścieżka w żaden sposób nie zapowiada uniesień, jakich doświadcza się u podnóża Gerlacha. Cień najwyższego masywu Tatr padający na Velické Pleso dodaje tylko magii temu miejscu. Sama Velická Dolina pozwala się poczuć jak na opuszczonym alpejskim zboczu zaszytym daleko od cywilizacji.

Przede mną Štrbské Pleso. To słowacki odpowiednik Morskiego Oka, z tym że nie trzeba do niego iść 10 kilometrów pod górę i bez problemu można podjechać rowerem. Długi, bo ciągnący się od Polianki podjazd za chwilę się skończy a spora deniwelacja aż do Liptovskiego Mikulášu pozwoli nogom odpocząć. Tak mi się przynajmniej wówczas wydawało. Blisko 50 kilometrów jazdy bez najmniejszego wysiłku już wkrótce miało się obrócić przeciwko mnie. Mijam postkomunistyczne miasto z charakterystycznym kompleksem wodnym na jego obrzeżach. Ma się ono nijak do tych znajdujących się kilkadziesiąt kilometrów wcześniej malowniczych kurortów.

Zaczynam znów wspinaczkę, która pozornie wydaje się być przyjemną, ale jeszcze nie wiem, że wkrótce z osadą „Huty” będą łączył wszelkie możliwe przekleństwa. 500 metrów elewacji na sześciu kolejnych kilometrach robią swoje, a ja z nadzieją wypatruję otwartego sklepu w kolejnych mijanych wsiach. Nic z tego. Bidony puste, a poziom energii w organizmie ulatnia się nieproporcjonalnie szybko. Smaku Kofoli i czekolady Studenckiej doświadczam dopiero tuż przed granicą w Chochołowie. To zbyt późno by uratować organizm przed typową kolarską „bombą”, a na ostatnie kilometry zamiast urokliwego Podhala wybieram tłoczne Zakopane i prowadzącą do Łysej Polany Drogę Oswalda Balzera.

Mgliste wschody słońca

W naszej kulturze codziennego życia panuje przekonanie, że wstawanie przed wschodem słońca, gdy nawet jeszcze nie świta to czynność co najmniej nierozsądna o ile nie wiąże się z koniecznością wyjścia do pracy. Niewielu potrafi zrozumieć istotę takiego funkcjonowania cząstki społeczeństwa. Słońce jest najważniejszą gwiazdą w naszym układzie planetarnym, a życie bez niego byłoby niemożliwe. Każdego dnia korzystamy z dobrodziejstw słońca, nawet jeśli sobie tego nie uświadamiamy.

Za każdym razem gloryfikuję oczekiwanie na pierwsze chwile ze słońcem. Wyruszanie z domu, gdy gwieździste niebo mruga milionami punkcików wzbudza ekscytację i entuzjazm. Zdradzająca ciemność w oknach sugeruje że mieszkańcy większości mijanych domostw jeszcze śpią. Otaczająca mnie cisza jest tak głęboka, że słyszę każdy szmer. Gdzieś daleko na horyzoncie szczeka pies, po przeciwległej stronie kogut oznajmia, że wkrótce zacznie się dzień. Jestem już pod Zębem, mijam imponujący, tradycyjny drewniany podhalański dom. Jego właścicielem, okazuje się chłopak, którego w wieku 15 lat poprosiłem o autograf, gdy jeszcze nikt nie sądził, że zostanie potrójnym mistrzem olimpijskim i w skokach narciarskich osiągnie wszystko, co osiągnąć można. Kamil Stoch, o ile jest w domu, zapewne też lula w najlepsze nie mając świadomości, że tuż obok ktoś czeka na chwile uniesienia związane z porannym brzaskiem.

Takie rozpoczęcie dnia nie tylko dodaje energii, nie tylko pozwala nabrać motywacji na cały dzień, ale przede wszystkim jest wspaniałym przeżyciem. Z jednej strony pełny brązów i czerwieni zachodzący księżyc, a po przeciwległej jaśniejący widnokrąg przygotowujący się na przyjęcie słońca. Ujmujący dodatkowo rozpościerającą się całą dolinę Dunajca mgłą. Jest to tak pociągające i cudowne, że ciężko mi się pogodzić się z tym, że w danym momencie mogę patrzeć tylko w jednym kierunku. Chciałoby się mieć oczy z przodu i z tyłu, albo zmienić się w kameleona i mieć niezależnie poruszające się źrenice.

Napełniony tą olśniewającą scenerią mogę ruszać dalej. Zjeżdżam do Szaflar, mijam Przełom Białki pod Krempachami stając się częścią mgły, którą przed chwilą oglądałem z góry. Jednolity masyw skalny został w tym miejscu rozdzielony przez rzekę, tworząc dno wyściełane białymi otoczakami. Mijam Falsztyn zbliżając się rychło do widzianego wciąż tylko oczami wyobraźni Jeziora Czorsztyńskiego. Zatrzymuję się w przydrożnym sklepie, by móc posilić się ciepłą tradycyjną tutaj „kukiełką” znaną w innych rejonach bardziej pod nazwą „chałka”.

Z powoli ustępującego morza chmur mogę podziwiać niesamowity układ, tak charakterystyczny dla całego rejonu Spisza. Zbyt miejski od tradycyjnej wsi, ale z drugiej strony zbyt wiejski od miasteczka. Docieram do Niedzicy, gdzie na skraju skarpy usytuowany jest Zamek Dunajec. To bodaj najpiękniej zlokalizowana twierdza w naszym kraju. Zatrzymuję się na chwilę na niedzickiej zaporze, by wraz z ustępującą mgłą odkryć piękno tej niesamowitej warowni. Zatracam się w tej ekscytującej chwili, chcąc by trwała jak najdłużej. Upływający czas każe mi wrócić do rzeczywistości i jechać dalej.

Mijam Dunajec przekraczam symboliczną bramę Pienin, kolejnej wspaniałej krainy. Zostawiam za sobą Sromowce Wyżne i wraz z flisackimi łodziami podążam ku Trzem Koronom, najbardziej rozpoznawalnym i pożądanym przez wielu miejscem w tym regionie. Na szczyt, skąd rozpościerają się prawdopodobnie najwspanialsze widoki na okolicę nie docieram z racji posiadania roweru, ale obiecuję sobie tu wrócić.

Drewnianą kładką przedostaję się na Słowację i po tej stronie Dunajca docieram ponownie do Niedzicy. W drodze powrotnej jadę znów przez Szaflary chcąc podjechać jeszcze przez osławiony wieloma legendami Gliczarów i ścianę znaną z Narodowego Wyścigu Tour de Pologne. Zatrzymuję się przy obelisku a za sobą słyszę głośne sapanie. To Łukasz Bodnar, wówczas jeszcze zawodowy kolarz team’u Active Jet. 16% dochodzące w porywach do 20% wprawdzie nie są czymś nadzwyczaj trudnym, ale rodowitemu chrząstawianinowi sprawiają sporo problemów. Zresztą nie tylko jemu.

Podhalański świst

Przyszedł czas na deser. Miliony turystów widząc przed sobą Giewont myślą już tylko o zdjęciu z białym misiem na Krupówkach i o łyku grzańca na Gubałówce zupełnie nie dostrzegając po prawej i lewej stronie wyrastających pagórków i znajdujących się nań chat. Niech żałują, bo nie wiedzą co tracą. Podhale jest krainą wspaniałą. Zagubione ścieżki, tajemnice ukryte w gąszczu lasu, dachy ze strzechy. Podhalańskie przestrzenie, wciągają niczym kokaina, pozwalając na szczególną ekstazę. Ta jest potęgowana kolejnymi trudnymi i za każdym razem na nowo ekscytującymi podjazdami.

Przez Podspady udaję się na Łysą Polanę, by Drogą Oswalda Balzera dotrzeć do Zakopanego. Pierwsi śmiałkowie już siedzą w busach i za kierownicami swoich aut by móc jak najwcześniej rozpocząć wspinaczkę. Wiedzą, że chwilę później zjawi się tu tłum, którego celem będzie Morskie Oko. Fakt wczesnej pory wykorzystuję i ja mogąc bez zbędnej zwłoki przedostać się przez Zakopane do Kościeliska i drogi na Salamandrę. Pierwszy raz mogę poczuć przyjemne pieczenie mięśni, które tego dnia doświadczę jeszcze wielokrotnie. Przez Dzianisz zjeżdżam do Chochołowa, by przez Ciche dostać się do Czerwiennego. Przed sobą dostrzegam wspaniałą panoramę Tatr, której piękno potęgowane jest trudnością podjazdu pod Bachledówkę. Zatrzymuję się na chwilę pod Sanktuarium, by móc posilić się trochę tymi widokami.

Odpoczynek przyda się też dlatego, że po krótkim zjeździe odbijam w lewo na drogę Papieską do Sierocka dojeżdżając do Maruszyny. Czas na ucztę dnia. Wkraczam do lasu na piekielną Pitoniówkę modląc się tylko o to by nie zaliczyć gleby. Wracając przez Sierockie kieruję się na szybki i niebezpieczny zjazd przez Leszczyny. Przejazd nim wymaga braku wyobraźni, a przynajmniej znaczącego jej ograniczenia. Przecinam Zakopiankę w Białym Dunajcu, po czym skręcam w prawo na mniej znany i łagodniejszy podjazd do Gliczarowa. Po swojej lewej widzę kilku śmiałków którzy walczą z tą popularniejszą gliczarowską ścianą. Współczuję im, wszak dzień wcześniej sam doświadczyłem trudności tego podjazdu. Przede mną jeszcze jeden punkt wycieczki. Dla wielu najważniejszy i obowiązkowy.

Zjeżdżam przez Bukowinę Tatrzańską do Poronina przy Kośnych Hamrach odbijając na Murzasichle. Darzę tą wieś szczególnym sentymentem, bo właśnie tutaj po raz pierwszy mogłem smakować Tatr będąc jeszcze małym bajtlem. Pomiędzy kolejnymi budowlami, z których każda jest architektoniczną perełką rozpościera się zniewalający widok na Tatry od Murania, przez Kozi Wierch, Świnicę, na części Czerwonych Wierchów skończywszy. Ale to nie tych widoków oczekuję. Wracam na szosę Oswalda Balzera i kieruję się ku Głodówce. To skąd widok na Tatry jest niewątpliwie najwspanialszy i budzący największy zachwyt. Dostrzegł to jeszcze w XIX wieku wybitny badacz Tatr stwierdzając:

„Objechałem całe Tatry naokoło i przekonałem się, że znikąd się one wspanialej nie przedstawiają”


Jan Kanty Walery Eljasz-Radzikowski 

Kilkadziesiąt lat później powstało tu schronisko, a kolejni tubylcy zatrzymują się choćby na przydrożnym przystanku, by choć przez chwilę móc chłonąć ten górski pejzaż.

Napełniony górskimi obrazami mogę wracać do codzienności wiedząc, że prędzej lub później znów się tu znajdę odkrywając na nowo każdą wąską ścieżkę. Okolice Tatr dają wręcz nieograniczone możliwości i tylko od Ciebie zależy czy zechcesz je wykorzystać.

Tak na koniec…

Dziękuję Ci, że dotarłeś tutaj i zdradzę, że powyższe opisy, to kumulacja pięciu lat i kolejnych wyjazdów w tatrzańskie okolice. Opisane tu kolejne miejsca są wynikiem wspomnień trzymanych w otchłani mojego umysłu i mają na celu przedstawienie najwspanialszych miejsc dostępnych z szosowego siodełka, które osobiście odwiedziłem. Choć tak naprawdę nigdy do końca w zaprezentowanym tutaj układzie ich nie pokonałem. 

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.