Etap VII: Sankt Gallen – Bludenz (108,4 km)

Ostatni etap podróży rozpoczynam zdecydowanie najpóźniej, chociaż o poranku jestem na nogach najwcześniej. Transfer na przeciwległą część Szwajcarii trochę trwa, ale przebiega za to bardzo przyjemnie. Pociąg IC5 narodowych kolei – mimo że już leciwy – jest zdecydowanie najprzyjemniejszym, jakim miałem okazję w życiu podróżować. Dzisiejszy dzień jest pozbawiony już wymagających podjazdów, jadę w zasadzie albo z górki, albo po płaskim, ale wokół wciąż mogę podziwiać wspaniałe krajobrazy.

Po opuszczeniu dworca w Sankt Gallen udaję się nad Jezioro Badeńskie, skąd zamierzałem ruszyć w kierunku Bregenz i dalej „liznąć” Niemcy zaliczając w ten sposób jednego dnia cztery państwa. Mój chytry plan spalił na panewce z powodu robót drogowych i objazdu, który został wyznaczony jedynie autostradą. Ruszyłem więc wzdłuż Renu kolejną przyjemną ścieżką, którą dotarłem do jednego z mostów oddzielających Szwajcarię od Lichensteinu. Jedno z najmniejszych państw Europy pokonuję w nie więcej jak 20 minut i to turystycznym tempem mijając Eschen. Wracam do Austrii, skąd rozpoczęła się moja podróż. Pierwotnie miejscowość Feldkirch miała być moją destynacją końcową, ale spory zapas czasu do odjazdu pociągu i niesamowite krajobrazy wokół zachęcają mnie do przejechania jeszcze dwudziestu kilku kilometrów, do Bludenz.

Epilog: Česká Třebová – Międzylesie (53,3 km)

Do Wrocławia wracam dokładnie takim samym połączeniem jak przyjechałem. Rozkład przewiduje dość długą przesiadkę w Wiedniu, ale mam nadzieję spędzić czas na tamtejszym dworcu. Nie spodziewam się jednak, że tuż po pierwszej w nocy zostanę z niego wyproszony. Ruszam więc w miasto poszukując miejsca, gdzie mógłbym kupić cokolwiek do picia. Towarzyszy mi tak spore pragnienie, że piłbym choćby wodę z fontanny. Znalezienie czegokolwiek, co byłoby o tej porze otwarte okazuje się nie lada wyzwaniem. Po drodze nie widzę żadnej stacji benzynowej, bary są pozamykane, a sklepy tym bardziej.

Z pomocą przychodzi miejscowa policja, której widok mnie początkowo przeraża. Zresztą każdego by chyba przeraził, gdyby (tutaj:) niebiesko-zieloni podjechali do niego na sygnale. Przecież lampki mam włączone, jadę ścieżką rowerową, więc o co chodzi? Jakie było moje zaskoczenie, gdy zostałem zapytany co tu robię i czy czuję się bezpiecznie, czy czegoś nie potrzebuję. Poprowadzili mnie do stacji metra, gdzie ukrył się jedyny czynny w mieście bar z popularnym żółtym logo „M”.

W drodze powrotnej trafiam jeszcze na stację benzynową dokupując dużą butelkę wody i sporą dawkę cukru w postaci czekolady, mając nadzieję że uratuje mnie ona przed wzrastającym znużeniem i nie pozwoli mimowolnie zasnąć. Blisko dwie godziny pozostające do ponownego otwarcia hali dworca spędzam na ławce na przeciw posterunku policji, mając tuż za sobą kilku pracowników odpowiednika polskiej SOK, którzy chyba podobnie jak podróżni musieli opuścić budynek.

Kilka minut po siódmej wsiadam do pociągu który ma mnie dowieźć do stacji Česká Třebová. Kilkanaście minut spóźnienia jakie po drodze notuje pociąg wcale mnie nie cieszy ponieważ oznacza to, że będę musiał cisnąć mocniej na Orlickich wzniesieniach, by móc zdążyć do Międzylesia na ciuchcię, która miała mnie dowieźć niemal pod sam dom. Gęstniejące wokół chmury dodają mi dodatkowej energii i mam nadzieję, że zdążę uciec przed nadciągającą ulewą.

Niestety, ta dopada mnie tuż za Letohradem – deszcz zacina tak mocno, że kontynuowanie jazdy jest niemożliwe. Wracam do miasta i chowam się w jednym z marketów. Widząc, że sytuacja specjalnie się nie zmienia od kilkunastu minut, wyciągam wszystkie wodoodporne części garderoby, które woziłem ze sobą mogąc je w końcu sprawdzić w praktyce. Do Międzylesia docieram kilkanaście minut przed odjazdem kolejnego niż planowałem składu.

W lokalnej fontannie za pomocą pustego bidonu urządzam mini SPA dla swojej maszyny spłukując piach, który przez ostatnie kilometry zaczął chrupać i grzęzić tu i ówdzie. W pociągu spotykam Wojtka, których w Orlicach spędził kilka ostatnich dni na wyprawie bikepackingowej, a przed jej kontynuacją powstrzymał go wykręcający się wentyl. Wymieniliśmy się wzajemnie wrażeniami naszych podróży, a jego bogate opowieści sprawiły, że poczułem głód i żądzę kolejnych przeżyć.

Jakich i gdzie? Tego wciąż nie wiem, ale żyję z przekonaniem, że najlepsze rzeczy do zrobienia dopiero przede mną. Wygrałem wyścig z marzeniami, a tak naprawdę z kolejnymi wewnętrznymi barierami, które do tej pory blokowały mnie przed realizacją takiej przygody. Zobaczyłem wiele wspaniałych miejsc, spotkałem  fantastycznych ludzi, ale przede wszystkim na nowo poznałem siebie. Przezwyciężałem przeciwności: wiatr, słońce, ból i zmęczenie – wszystko po to by spełnić swoje kolejne pragnienia. Kilka dni na alpejskich szosach pozwoliło mi na nowo uwierzyć, że naprawdę mogę wszystko. Podróż dodała mi wiary i energii, a ja podbudowałem się mentalnie, psychicznie i fizycznie.

Przeżyłem przygodę życia, ucząc się jazdy na rowerze na nowo, nabierając pokory i szacunku do otaczającej natury. Wracam do domu bez uczucia pustki napełniony nadzieją, że to dopiero początek, a kolejne przygody, kolejne marzenia do zrealizowania są tylko kwestią czasu.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.