Mityczna Góra

Dwa deszczowe dni szybko ochłodziły górskie, alpejskie powietrze, dlatego pierwszy poranek na francuskiej ziemi przywitał mnie zimnem. Temperatura wynosiła grubo poniżej 5 stopni Celcjusza i nawet przebijające się przez odchodzące na północ chmury słońce nie było w stanie tego zmienić. Pierwszy raz podczas wyprawy korzystam z trzech warstw odzieży.

Przemierzając kolejne kilometry w głąb Alp Rodanu mijam setki aut kierujących się w kierunku Genewy. Mieszkać we Francji, pracować w Szwajcarii, mogąc codziennie zachwycać się wspaniałym górskim krajobrazem. Dla wielu z tych mijanych osób to marzenie stało się rzeczywistością. A mi, cóż… pozostało kręcić dalej. Kolejne pagórki na zmianę: rozgrzewają mnie jadąc pod górę i wyziębiają przy zjeżdżaniu w dół. Coraz bardziej błękitne niebo daje nadzieję, że dzisiejszy dzień w końcu będzie bez deszczu. W dodatku mogę zachwycać się całą panoramą wysokich Alp.

Wieczorem melduję się na campingu usytuowanym przy brzegu Rodanu, kilkanaście kilometrów za miejscowością Valence. Na miejscu spotykam sporą grupkę rowerowych turystów, w tym rodzinę z Drezna, którzy z zaciekawieniem i niedowierzaniem słuchali o moich dotychczasowych przygodach i przemierzonych kilometrach. Z każdą kolejną minutą wiatr zamiast cichnąć wzmagał na sile. – „To tutaj normalne” – usłyszałem w recepcji. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, że jestem już w dolinie, która zaprowadzi mnie do pierwszego celu mojej wyprawy – wietrznego Mont Ventoux.

Silne podmuchy i świadomość tego, co się miało wydarzyć dnia następnego sprawiły, że ta noc była bardzo krótka. Obudziłem się około 4:00 rano, gdy wokół panowała błoga cisza. Wiatr szybko wysuszył śpiwór i wnętrze namiotu, dzięki czemu mogłem wyruszyć w dalszą drogę jeszcze przed wschodem słońca. Błękitne niebo ani trochę nie wskazywało, że tego dnia coś może zakłócić mój plan podróży. Z każdym kilometrem zbliżania się go Góry Wiatrów serce biło mocniej, a gdy w końcu ujrzałem za którymś pagórkiem górujący szczyt z charakterystyczną telewizyjną wieżą nogi zaczęły mi mięknąć.

Na górę wjeżdżam od strony Malaucène która jest mniej popularny i teoretycznie nieco łatwiejszy. Ale to tylko teoria, ponieważ okazał się on niezwykle ciężkim wyzwaniem. Wprawdzie ponad 21 kilometrów miało średnie nachylenie 7,4%, to kilka fragmentów (głównie pomiędzy 7. a 13. kilometrem) dało solidnie w kość.

Im byłem wyżej, tym więcej chmur zbierało się nad szczytem, jednak z perspektywy podjazdu nie stanowiły żadnego zagrożenia. Mniej więcej kilometr przed szczytem usłyszałem pierwsze oznaki zbliżającej się burzy. Sam jadący ten fragment wraz ze mną zdążył zrobić mi jeszcze zdjęcie, schowałem aparat, wyciągając jednocześnie profilaktycznie wiatrówkę.

Kilka chwil później zaczęło padać. Dość mocno i obficie, przez co po kilkudziesięciu sekundach byłem już cały przemoczony. Przed ostatnim zakrętem deszcz zamienił się w sporej wielkości grad, a ja nie zważając na nic, cisnąłem ile sił w nogach by jak najszybciej znaleźć się na szczycie. Mały sklepik był już pełen innych zaskoczonych kolarzy, oparłem tylko rower o ścianę i szybko schowałem się do środka. Burza dopiero się rozkręcała. Pioruny waliły w znajdującą się nad nami wieżę jeden za drugim, a każde drżenie ścian pogłębiało tylko strach i lęk. Takiej burzy w życiu jeszcze nie przeżyłem.

Dokładnie w tym samym czasie rozgrywał się dramat na tatrzańskim Giewoncie. Nie wiedziałbym nic o nim, gdyby nie telefon od zaniepokojonej mamy, która nie mogła się dodzwonić do siostry, która… w tym czasie spacerowała po słowackiej części Tatr. Wyobraźcie sobie co musiała czuć, gdy powiedziałem jej, że jestem w środku potężnej burzy na Olbrzymie Prowansji, bez żadnej możliwości ucieczki stamtąd…

Po kilkudziesięciu minutach intensywnej ulewy pogoda w końcu się uspokoiła, ale zrobiło się przenikliwie zimno. Gdy włączyłem Wahoo dostrzegłem raptem 2 stopnie Celcjusza. Ubrałem wyciągnięte w pośpiechu z toreb kolejne warstwy odzieży, łącznie z zimową czapką i rękawicami. Zdążyłem zrobić jeszcze pamiątkowe zdjęcie na szczycie i zacząłem ostrożny zjazd w dół. Z każdym kilometrem asfalt był bardziej suchy, a w samym Bedoin miałem wrażenie że deszcz nawet nie dotarł. Tam też temperatura wynosiła już ponad 30 stopni i wszystkie warstwy trzeba było z siebie ponownie zrzucić.

Warto poświęcić dwa słowa dla miejscowości okalających Mont Ventoux. Zarówno Malaucène jak i Bedoin, to miejsca w których kolarze są mile widziani. Większość witryn sklepowych wypełniają wspaniałe karbonowe rumaki, najdroższe i najlepsze kolarskie ciuchy (drogie aczkolwiek niespecjalnie dobre z kiepską grafiką miejsca w którym jesteśmy też były), przez wszelkie akcesoria, jak kaski, okulary, lampki i wszystko czego dusza zapragnie. Sporo sklepów to stanowiska firmowe znanych marek.

Spoglądając jeszcze za siebie dostrzegam nad Górą Wiatrów kolejne gęste chmury, które chwilę później przyniosły jeszcze bardziej intensywną burzę, o której wspomniano nawet w wieczornych wiadomościach którejś z francuskich stacji telewizyjnych. Tego dnia docieram do przedmieść Awinionu. Czuć już śródziemnomorski klimat i gęste, duszne powietrze które miało być zapowiedzią kolejnego tygodnia mojego wyzwania.

W kierunku Hiszpanii

Kolejny dzień rozpoczynam od zwiedzania Awinionu, który podobnie jak wcześniej Berno jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jest dawną siedzibą papieży, którzy rezydowali tutaj w XIV wieku. Pałac papieski wraz murami obronnymi jest największym zamkiem obronnym w Europie. Za Montpellier odkrywam kolejne niesamowite miejsce. Pézenas to miejsce urodzenia Moliera i siedziba jego teatru, ale przede wszystkim wspaniała, historyczna starówka, która jest jak wyciągnięta z jakiegoś filmu. Bardzo dobrze zachowane centrum, z brukowanymi uliczkami pozwala przenieść się do mieszczańskiej Francji XVI wieku.

Spośród winorośli rosnących na licznych pagórkach w pewnym momencie wyłaniają się kolejne góry. Pireneje. To cudowne uczucie budzić się mając za oknem widok alpejskiego Mont Ventoux, a zasypiać zachwycając się kolejnym wspaniałym pasmem górskim. Dzień kończę na campingu w pobliżu Narbony, wiedząc że następnego dnia wjadę do ostatniego państwa podczas swojego wyzwania.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.