Śródziemnomorski klimat Langwedocji dał o sobie znać ostatniej mojej nocy we Francji, która była jedną z najcieplejszych podczas całego wyjazdu. W zasadzie to namiot mógł być na tą noc w ogóle nie rozkładany – było tak ciepło i przyjemnie, że można było spędzić ją naprawdę pod gołym niebem. Wysoka temperatura nie pozwoliła też na zbyt długi sen. Znów wyruszam przed wstającym słońcem.

Jadę wzdłuż kolejnych winnic, tak charakterystycznych dla całego regionu Langwedocji, które prowadzą mnie aż Le Boulou, ostatniej przed Pirenejami i granicą miejscowości we Francji. Robię ostatnie zakupy przed kilkunastokilometrową przełęczą. Nie jest ona za bardzo wymagająca, ale multum samochodów, które mnie mijają wymagają dodatkowej uwagi i skupienia. W to sobotnie przedpołudnie jest ich wyjątkowo dużo.

Hiszpania. Ostatni kraj mojej wyprawy osiągnięty. Ale do celu wciąż mam jeszcze daleko. Zbyt daleko, żeby już o nim myśleć. Póki co muszę się skupić na coraz mocniejszym, gorącym wietrze, który z każdym kilometrem daje się coraz silniej we znaki. W dodatku jest nieznośnie gorąco, a to dziwne powietrze dość szybko wyczerpuje moje baterie. Zatrzymuję się w Figueres, by uzupełnić puste bidony, a ponad 2 litry płynu wystarczają raptem na 40 kilometrów trasy. W Gironie zmuszony jestem do kolejnego postoju.

To dla mnie dziwne doświadczenie, bo jestem z tych „niepijących”. Tego dnia docieram do wybrzeża, które będę przemierzał przez kilka najbliższych dni. Zakorkowany wjazd do Lloret de Mar, będącego jednym z popularniejszych miejsc na Costa Brava odwiedzanych przez rodaków. Na licznych parkingach co chwilę natykałem się na polskie tablice rejestracyjne. Zamierzam kolejną noc spędzić na campingu, ale nie spodziewam się, że w kolejnych recepcjach usłyszę „oferty nie do odrzucenia”. Pod Narboną za camping o standardzie 4* (czyli z basenem, prywatnym WC i prysznicem, oraz innymi atrakcjami) zapłaciłem 10,55 euro. To była przyzwoita cena, której podwojenia spodziewałem się na hiszpańskim wybrzeżu.

Jednak kwoty, jakie usłyszałem w okolicach Blanes okazały się zbyt zaporowe. Wśród nich najniższa wynosiła 42 euro. Uznałem, że to gruba przesada za kawałek trawy, w szczególności że za niewiele więcej można mieć pokój w hostalu (nie mylić z hotelem i hostelem – to rodzaj kwater prywatnych, ale bardziej przypominających jednak standardowe hotele). Wybór był prosty. A poza tym pozwolił zaoszczędzić około 2 godziny, które musiałbym poświęcić na pakowanie. Dzięki temu kolejnego dnia mogę pospać dłużej i znów wyprzedzić złocistą tarczę słońca.

Droga do Barcelony to jedno wielkie miasto, w którym co chwilę zmieniają się tylko tabliczki z nazwą miejscowości. Po lewej deptak, plaża i morze, po prawej ciąg niekończących się hoteli, restauracji, barów i sklepów, w których nie brak kiczowatych pamiątek. Taka jazda niesamowicie męczy, z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej chcę znaleźć się już za Barceloną. To stolica Katalonii, która z jednej strony zachwyca, a z drugiej mocno irytuje. Zachwyca wieloma wspaniałymi miejscami, budowlami, irytuje zaś idiotycznym – w moim mniemaniu – systemem sygnalizacji świetlnej. Początkowo grzecznie zatrzymuję się na czerwonym świetle, ale widząc innych bez wahania wjeżdżających na kolejne skrzyżowania, podążam ich śladem.

Polskie spotkania pod Sagrada Familia

W pewnym momencie gdzieś pomiędzy kolejnymi zabudowaniami dostrzegam bazylikę Sagrada Familia, najważniejszy zabytek miasta, zaprojektowany przez Antoniego Gaudiego. Bez chwili wahania, odbijam w jej kierunku. Gdy robię pamiątkowe zdjęcie w oddali słyszę ojczysty język. Tomek wraz z swoją dziewczyną przyjechał na mecz FC Barcelony, któa następnego wieczoru mierzyła się z Betisem w 2. kolejce La Ligi. Po kilku minutach rozmowy okazało się, że jego brat – Kuba kilka lat temu przejechał rowerem z Polski do Santiago de Compostela. Zrobiliśmy wspólne zdjęcia i ruszyłem w dalszą podróż.

Po wyjeździe z Barcelony nadmorski krajobraz robi się bardziej przyjemny. Betonowe domy zastępują naturalne pagórki, a kolejne miejscowości wyglądają coraz bardziej uroczo. I nawet panujący upał mi nie przeszkadza. Przynajmniej tak mi się wydawało. Tego dnia docieram do L’Ampolli, bardzo malowniczej miejscowości urzekającej mnie od samego wjazdu. Ceny na campingach są już niższe niż na Costa Brava, ale wciąż zaporowe, za to na najpopularniejszym serwisie rezerwacyjnym dostaję ofertę nie do odrzucenia. Czterogwiazdowy hotel z śniadaniem za niewiele ponad 50 euro. Dzień kończę na balkonie spoglądając na zachodzące słońce i popijając lokalne (i dość mocne) wino.

Dość późne śniadanie sprawiło, że o poranku skusiłem się na spacer wzdłuż wybrzeża. Po obfitym posiłku ruszyłem dalej na południe. Ale coś mi nie pasowało. – Nie ma wiatru? – zastanawiałem się. Do tej pory dzień w dzień, mocniej lub słabiej wiał mi w twarz, aż w końcu doczekałem się dnia, gdy stał się on moim sojusznikiem. Postanowiłem wykorzystać ten fakt i pociągnąć nieco mocniej. Z prawej i lewej strony towarzyszyły mi wspaniałe widoki z kolejnymi zamkami warownymi ulokowanymi na licznych pagórkach. Po południu dotarłem do Walencji, która zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

Nie przytłaczała, jak wiele mniejszych mijanych wcześniej miejscowości. Przemierzając kolejne ulice dotarłem do Ciudad de las Artes y las Ciencias, zwanego też miastem przyszłości. To olbrzymi kompleks futurystycznych obiektów, w których znajdują się muzea, oceanarium (największe w Europie), czy kino. Wiem, że bez problemu tego dnia dotrę do Cullery. Stamtąd właśnie mieli wyruszyć na 4. etap Vuelta a Espana zawodowi kolarze, w tym pięciu Polaków. Czterdzieści kilka kilometrów pokonuję w niecałe dwie godziny. Im bliżej miejscowości, tym bardziej zastanawiałem się czy na pewno jadę dobrze.

Nie licząc setek mijanych kolarzy, nie dostrzegłem żadnego elementu wskazującego, że przejeżdżać będzie tędy trzeci największy wyścig kolarski świata. Nic, dosłownie nic. Żadnego bilboardu, baneru, czy głupiego plakatu. W porównaniu do Tour de France, gdzie na każdym kroku było widać ślady wyścigu było to dość dziwne. Nawet w samej Cullerze musiałem poświęcić dłuższą chwilę, by odnaleźć budowany już start etapu. Na szczęście przed wyjazdem ściągnąłem elektroniczną wersję książki wyścigu, więc wiedziałem że muszę kierować się w kierunku wybrzeża.

Prognozy groźnych burz i ulewnych deszczy, jakie w nocy i przed południem miały nawiedzić te tereny, znów zmuszają mnie do stacjonarnego noclegu. Docieram do nadmorskiej części miejscowości, a niewiele później po zakwaterowaniu za oknem dostrzegam pierwsze błyskawice. Dzwonię do Sławka Błaszczaka, dyrektora CCC Team z którym mieliśmy się spotkać na Vuelcie. Niestety, był on w Hiszpanii tylko przez pierwsze trzy dni wyścigu, ale wiedziałem że kolejnego dnia będę przy autokarze polskiej ekipy mile widziany.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.