Cztery lata minęły jak jeden dzień. Tyle już trwa moja przygoda z kolarstwem szosowym, czy może bardziej z rowerem, który nadaje się głównie do jeżdżenia po asfaltowej i równej nawierzchni. To czas w którym zmieniło się w moim życiu wiele, a rower pozwolił mi nie tylko spełniać marzenia, ale przede wszystkim pokonywać kolejne bariery które miałem i wciąż mam w swojej głowie.
Moje podejście do kolarstwa ewaluowało i tak naprawdę ten proces trwa nadal. Zmieniło się podejście do jeżdżenia, do postrzegania innych. Cztery poniższe punkty uznaj za cztery rozdziały kolarstwa, mojego kolarstwa.Góry
Miłość od pierwszego wejrzenia. Tak się chyba to nazywa? Góry przyciągały mnie swoją magią długo zanim zacząłem jeździć na rowerze. Pod nosem miałem wspaniałe Jesioniki, do tej pory nieodkryte przeze mnie. Zmieniło to się wraz z zakupem szosy. Już trzy dni po odebraniu strzały obrałem za cel jeden z ciekawszych obiektów w okolicy, elektrownię szczytowo-pompową Dlouhe Strane. Był marzec, choć zgoła inny, niż ten którego doświadczamy obecnie. Podjazd nie należał jednak wcale do łatwych. Nachylenie w okolicach 15%, którego do tej pory nie znałem, oraz wąskie pasy jezdni wyjeżdżone przez kursujące tam busy, a wokół mnóstwo śniegu.
Tak pamiętam pierwszy szosowy podjazd, bo choć wcześniej znałem smak zdobycia Pradziada choćby, tak naprawdę dopiero wówczas odkryłem w sobie zamiłowanie do gór, do podjazdów. Kilka tygodni później były Beskidy i dalej Karkonosze. Dzisiaj w góry wracam tak często jak się da. Czerpię przyjemność z każdego, nawet najmniejszego podjazdu. Tam czuję, że żyję, odrywam się od codziennej rzeczywistości, od przyziemnych spraw.
Zdaję sobie sprawę, że te wszystkie Karkonosze, Jesioniki, czy Góry Sowie, które ubóstwiam są niczym w porównaniu do możliwości jakie otwiera przede mną świat. Jestem coraz bliżej zebrania się na odwagę by wyruszyć w poszukiwaniu nowych krajobrazów, epickich przełęczy i nowych doświadczeń.
Wyścigi
6 czerwca 2014 r. Leśnica, pod Górą św. Anny. Pierwsza edycja Annogórskiego Klasyku jednego z popularniejszych szosowych wyścigów dla amatorów, Road Maraton i mój debiut w tego typu imprezie. Po dwóch kilometrach nie wiedziałem jak się nazywam, po 20 zacząłem tracić świadomość. No dobra, przesadzam. Ale ów wyścig dał mi ogromną lekcję, przede wszystkim pokory. Do tej pory myślałem, że te dysproporcje są mniejsze. Wyścig zakończyłem gdzieś pod koniec stawki, na 107. miejscu. Szczęśliwym, jak się później okazało, bo wylosowałem nowe oksy.
Rywalizacja nigdy nie była dla mnie czynnikiem ciągnącym mnie do wyjścia na rower. Mógłbym rzec, że wręcz przeciwnie. Startuję tylko tam, gdzie uważam że mogę w jakiś sposób sprawdzić siebie. I walczyć ze sobą – przede wszystkim. Bo kolekcjonowanie medali, sprawdzanie wyników, pysznienie się faktem że w końcu wyprzedziłem Iksińskiego czy Kowalskiego nie jest dla mnie. Jeśli już startuję, to jedynym moim rywalem jestem ja sam. Jeśli zrealizuję, to co sobie zamierzyłem, przejadę dystans w określonym czasie, będę się trzymał danej grupy i nie odetnie mnie prądu, wtedy wygrałem. Z samym sobą.
Zawodowcy
Każdy młody chłopak kopiący piłkę na szkolnym boisku marzy o spotkaniu z Robertem Lewandowskim. Trudno się dziwić, w końcu Lewy jest idolem, gwiazdą, wzorem do naśladowania. Ale ilu z tych chłopców w przyszłości swoje marzenie spełni? Domyślam się, że niewielu. W kolarstwie tak nie jest. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jazda z PRO-sem, czy mówiąc bardziej przyziemnie kolarzem zarabiającym jeżdżeniem na życie jest dostępna bardziej. Możesz go spotkać, nawet o tym nie wiedząc – tak jak ja, o czym już wspominałem. Możesz się podłączyć go grupy, którą PROs organizuje, jak w przypadku Bartka Huzarskiego, który jeżdżąc jeszcze zawodowo regularnie zapraszał na ustawki wokół Sobótki.
Możesz też spotkać na swojej drodze mistrza świata, pierwszego zawodowego polskiego mistrza świata, który poprosi Ciebie abym pomógł mu w realizacji jego założeń treningowych. Nie zapomnę chyba do końca życia podjazdu na Tąpadła, gdy dając z siebie 120 albo i więcej procent byłem mijany raz po raz, przez ćwiczącego na mnie Kwiatka sprinty podobne do widoku ogrywanego Petera Sagana na Strade Bianche. Jeśli potrafisz, możesz sporo wynieść z takich lekcji. Mi się to udało – tak sądzę. Dzisiaj jeżdżę świadomiej, lepiej, mocniej i mam nadzieję na kolejne możliwości podpatrywania profesjonalistów na ich treningowych trasach.
Dystanse i marzenia
To rozdział najkrótszy, który na dobrą sprawę rozpocząłem dopiero w ubiegłym roku, przełamując własne bariery, a jego karty będę dopiero uzupełniał. Dojeżdżając do Kołobrzegu odkryłem inny sens kolarstwa, niż ten znany mi do tej pory. Sens, który chce zgłębiać bardziej.