To jest dziwny rok. Nie umiem ubrać ostatnich miesięcy w inne słowa, jak „nieprzewidywalne”. Nic nie szło tak jak planowałem, a moje oczekiwania wielokrotnie mijały się z rzeczywistością. Tak na dobrą sprawę pandemia, wszystkie obostrzenia i zakazy były mi tylko na rękę. Cieszyłem się z odwołania wszelkich imprez w jakich zamierzałem brać udział. Bo gdyby się odbyły, zwyczajnie nie byłbym do nich przygotowany na tyle, by czuć jakąkolwiek satysfakcję z udziału.
Moje podejście do brania udziału w zorganizowanych imprezach też w ostatnim czasie się zmieniło. Argumenty „przyjedź, będzie fajnie” coraz rzadziej mnie przekonują. Bo jak ma być fajnie, skoro musisz zap***lać, nie zatrzymując się by podziwiać krajobraz, żeby nie być na szarym końcu stawki? Bo zamykać listę, to trochę siara, nie? Takie turystyczne podejście coraz częściej u mnie wygrywa i chyba w pewnym sensie ja wygrywam też.
Z Gravel Attack zrobiłem wyjątek, a wręcz oczekiwałem tego wyścigu. Z kilku przyczyn. Po pierwsze – organizatorzy. Co potrafi wymyśleć na trasie Paweł Puławski wiem doskonale, nie tylko ze względu na organizowany przez niego Race Through Poland, ale i brevety, w których miałem okazję uczestniczyć (i podobno nawet jeden wygrać?). Widziałem też z bliska jak świetnie wyglądały zimowe imprezy przełajowe UCI Bandits. Po drugie – wyścig prowadził po niekoniecznie lubianych przeze mnie Wzgórzach Trzebnickich. Na Prababce melduję się w roku średnio pięć razy rzadziej niż na Pradziadzie.
Pamiętam, gdy w ubiegłym roku towarzyszyłem Pawłowi Pieczce zmierzającemu do mety #rtp2019 i nie potrafiłem określić ile jeszcze podjazdów ma przed sobą. Ot, tak właśnie znam te tereny. Po trzecie uczestnicy. Wiedziałem, że będzie sporo ciekawych nazwisk (ostatecznie było ich nieco mniej, ale i tak było dobrze). Ten wyścig po prostu nie mógł być nudny.
Pierwotnie miał się odbyć w marcu, ale z „wiadomych przyczyn” w ostatniej chwili został odwołany. Wówczas, miał on stanowić dla mnie przygotowanie do Race Through Poland. Od tamtej pory spadło sporo deszczu, Odra przetrwała stan alarmowy, a ja przestałem jeść węglowodany. Gravel Attack cierpliwie czekał na swoją kolej i zniesienie ograniczeń. I się doczekał. W ubiegłą sobotę kilkadziesiąt osób ruszyło, by powalczyć z dość mocno zróżnicowaną trasą, która idealnie wpisuje się w definicję roweru typu „gravel” – przeznaczony do wszystkiego.
Bo na trasie faktycznie mieliśmy wszystko. Szerokie wały nad Odrą i bukowy las z ukrytymi wąskimi singlami. Wysokie chaszcze traw i ciężkie kamieniste sekcje za Zaprężynem (w marcu jechało się tam jeszcze „przyjemniej”). Głębokie kałuże i piaski. Bruki, których nie powstydzili by się organizatorzy belgijskich klasyków i asfalt też był, ale – przynajmniej z mojej perspektywy – pojawiał się głównie na podjazdach, więc nie było z niego wiele pożytku. To była trasa jakiej mogłem się spodziewać i jakiej oczekiwałem. Dodam tylko, że przed wyścigiem świadomie nie przejechałem po śladzie (nie licząc kilku odcinków, które znałem wcześniej), by nie odbierać sobie przyjemności z jazdy.
Najszybsi dotarli do mety po nieco ponad 4 godzinach, mi przejazd zajął niecałe 6, co jest całkiem dobrym wynikiem (przewidywałem swój przyjazd około 17:00), które ulokowało mnie na 40. miejscu, czyli mniej więcej w połowie stawki (siary nie ma). Zresztą, o tym jak wyglądało moje ściganie najlepiej świadczy to zdjęcie:
Moje dronowanie jednak niekoniecznie się udało, bo najciekawsze smaczki trasy zostały ulokowane w takich miejscach, że dronem tam latać się nie dało. Mimo wszystko jakiś krótki film, pokazujący – jak ktoś słusznie zauważył – ciekawe krajobrazy wokół Wrocławia, udało się stworzyć.
Wśród kobiet najlepsza okazała się Anna Tkocz (naprawdę nie wiedziałem gdzie mamy jechać za Trzebnicą!), wśród mężczyzn Łukasz Klimaszewski.
– Kiedy jedziesz na następny wyścig? – to pytanie zostało mi zadane kilkukrotnie po przyjeździe na metę. Ehh… Wprawne oczy obserwatorów dostrzegły moje nazwisko na listach startowych kilku imprez, ale… nie gwarantuję, że się tam pojawię. Dlaczego? Bo w głowie mam mnóstwo innych pomysłów, a czasu niewiele. Ot, po prostu.