Moja przygoda z rowerem „żwirowym”, nazywanym nowocześnie i modnie gravelem rozpoczęła się po obejrzeniu filmów takich jak ten poniżej, z Dirty Kanza. Zwykła szosa i jazda po asfalcie przestała mi wystarczać, chciałem mieć więcej możliwości na wykorzystanie roweru z barankiem i nie ograniczać się, gdy gładka nawierzchnia się skończyła.
Na swoim gravelu zrobiłem już – bez mała – ponad 20 000 kilometrów w zróżnicowanym terenie, mogąc odkrywać to, co do tej pory było zdecydowanie poza moim zasięgiem.
Jestem szosowcem. Bez wielkich umiejętności jazdy w terenie. W moim przekonaniu i odczuciu definicja jazdy gravelowej polegać ma właśnie na możliwości zjechania z asfaltu i cieszenia się tym, co do tej pory było niedostępne i nieosiągalne na oponach 28c. Nie bez powodu w Ryśku montuję opony road plus bez specjalnego bieżnika. Tak było w przypadku WTB Byway, tak jest obecnie w przypadku Vittoria Terreno Zero. A mając w pamięci zainteresowanie, jakie w połowie tego roku wywołało wypuszczenie przez Panaracer nowego modelu GravelKingów w wersji SS, myślę że w tym przekonaniu nie jestem osamotniony.
Myślę, że wiele osób wsiadając na gravela oczekuje dokładnie tego samego co ja. Nie kupowałem gravela z myślą o wyścigach. Zresztą stali czytelnicy bloga wiedzą, że nie jest to obszar kolarskiego świata, który mnie pociąga (no, chyba że chodzi o bycie VIP-em na Tour de France). Ilość swoich startów w zorganizowanych zawodach rocznie mogę policzyć na palcach jednej ręki. Dlaczego? Bo wolę rywalizować ze sobą, niż z kimkolwiek innym. Ale czasami są miejsca, ludzie i imprezy, które przyciągają bardziej, niż rywalizacja. Tak było w przypadku wyścigu „Trzy Hałdy Race”.
Wizyta na Śląsku z jednej strony była zorganizowana „za pięć dwunasta”, z drugiej myślałem o niej od dawna. Oczekiwałem bowiem, że zobaczę inny Śląsk, niż do tej pory znałem. Nie aglomerację pełną smogu, tłoku i kopalnianych szybów. Tego udało się doświadczyć, choć nie do końca. Na Trzy Hałdy Race pojechaliśmy tuż po rewelacyjnym w moim (i nie tylko) przekonaniu wyścigu Great Lakes Gravel. Wyścigu, który weterani tego typu imprez w Polsce uznali za „łatwy”, przez co przyjemny. A ja – choć doświadczenia wielkiego na takich imprezach nie mam – uznałbym go raczej za najbardziej odpowiedni dla rowerów typu gravel.
Miałem też w pamięci lokalny Gravel Attack, który był wyścigiem trudnym, ale trudności te nie sprawiły, że odebrały mi przyjemność z jazdy. Było w sam raz, a dodać trzeba że w tygodniu poprzedzającym tamtą imprezę też intensywnie padało, co sprawiło że trasa w kilku miejscach była jeszcze trudniejsza do przejechania, niż zakładali to pewnie organizatorzy.
Jadąc na Trzy Hałdy Race spodziewałem się ciężkiej przeprawy, bo w końcu hałdy są miejscem pracy, gdzie codziennie jeżdżą dziesiątki jak nie setki ciężarówek i choćby dlatego teren będzie trudny. Ale hałdy akurat były magnesem, który przyciągał i który wzmagał we mnie chęć sprawdzenia się w takich okolicznościach przyrody. Zdawałem sobie, też sprawę, że Śląsk to nie Kansas, czy nawet Mazury i o dobrą nawierzchnię może być ciężko. Nie spodziewałem się jednak, że będzie aż tak ciężko. A deszcz, który na Śląsku padał niemal cały tydzień, sprawił, że trudność trasy wzrosła jeszcze bardziej.
Mimo, że trasa liczyła niecałe 100 kilometrów, to kolejnego dnia – pisząc te słowa – czuję się gorzej, niż po przejechaniu Maratonu Północ – Południe i Great Lakes Gravel razem wziętych. Nawet The Socially Distanced, który zafundowałem sobie latem (i który często był równie wymagający, co Trzy Hałdy) nie dał mi tak mocno w kość. W moim odczuciu zabrakło odpowiedniego balansu pomiędzy tym, co na gravelu jest jeszcze przyjemne, a co już ekstremalnie trudne. I myślę, że deszcz sprawę tylko utrudnił i skomplikował, bo nawet bez niego w wielu miejscach trasa byłaby ciężka.
Zabrakło mi przede wszystkim większej ilości szybkich szutrów, które w śląskich lasach z pewnością dałoby się znaleźć (zresztą, kilkukrotnie takie „autostrady” przecinaliśmy i kilka razy nawet jechaliśmy), a za dużo było mocno technicznych fragmentów, które nawet bez deszczu, kałuż i błota były by sporym utrudnieniem. Ten brak balansu, który w moim odczuciu był zachowany podczas Gravel Attack sprawiły, że mniej więcej po połowie dystansu zacząłem tracić przyjemność z jazdy. Kolejne pociągnięcia korbą były męczące, a skupienie się na tym, co przede mną było coraz trudniejsze.
Przestało mnie cieszyć, to co wokół, nie chciało mi się już robić zdjęć, choć miejsca przez jakie przejeżdżaliśmy do tego zachęcały. W efekcie zaliczyłem dwie gleby i jeden solidny szlif. Z jednej strony było na pewno efektem zupełnego braku umiejętności, z drugiej spowodowane było narastającym zmęczeniem i spadkiem koncentracji.
Na mecie zdania co do trasy były – jak zwykle przy takiej okazji – podzielone. Większość podzielała jednak zdanie, że to co przygotowali chłopaki z Gravel Silesia było trudne, a deszcze na kilka dni przed wyścigiem, tylko te trudności spotęgowały. Z drugiej strony znaleźli się też tacy, którym właśnie taka trasa pasowała i czuli się tam jak ryba w wodzie. Dla mnie było to coś, czego na gravelu jeszcze nie doświadczyłem i szczerze mówiąc, nie wiem czy chciałbym jeszcze raz doświadczyć w przyszłości. Przynajmniej nie w wydaniu wyścigowym (bo bikepacking to inna bajka).
Podsumowując:
- Śląsk to nie tylko smog i wielka aglomeracja, ale też sporo lasów i miejsc, gdzie można uciec od zgiełku codziennego życia.
- Jazda po hałdach to ciekawe doświadczenie, które polecam przeżyć każdemu.
- Określenie „jazda na gravelu” dla każdego ma inną definicję.
Zdjęcie główne wykorzystane w poście wykonała Dorota mamba on bike. Jeśli jeszcze nie znacie jej bloga, to koniecznie musicie nadrobić zaległości.