Krok po kroku wciąż idę do góry. Niemożliwe – mówię przeklinając w duchu – przecież wspinam się od dobrych 20 minut, a Wahoo pokazuje że wciąż mam 2 kilometry do szczytu. Przed sobą widzę tylko mgłę, która całkowicie burzy mój – i tak – słaby zmysł orientacji w terenie. Ledwo dostrzegam przednią krawędź koła. Błądzę nogami po niepewnej nawierzchni, kilkukrotnie sprawdzając czy na pewno jestem jeszcze na asfalcie. Wiele razy próbowałem zdobyć Stóg Izerski w jego najcięższej wersji, ale nigdy nie udało mi się to nawet przy „pustym” rowerze. Teraz przyszło mi zrobić to w najgorszych z możliwych warunków, a i tak „z buta”.
To nie będzie długa i pasjonująca opowieść o heroicznej walce i przekraczaniu granic własnych możliwości. Nie tym razem. Race Through Poland okazał się zbyt trudnym wyzwaniem bardzo mocno i wyraźnie uświadamiając mi, że mocne nogi to nie wszystko. Choć fizycznie czułem, że jestem w stanie zdecydowanie to osiągnąć, to siły natury nie pozwoliły mi sprawdzić potencjału własnego organizmu. Zdrowy rozsądek wyraźnie nakazał odpuścić.
Nadzieja umiera ostatnia
Z niedowierzaniem spoglądałem przez cały tydzień poprzedzający wyścig na kolejne prognozy pogody. Z jednej strony wciąż wierzyłem, że prognozy się poprawią, a z drugiej panicznie poszukiwałem ekstremalnie wodoodpornego ekwipunku. Każdy kolejny meldunek meteorologiczny gasił moje – dotychczas – pozytywne nastawienie. Optymistyczne plany musiałem zweryfikować i szykować się na podjęcie rękawicy z najgroźniejszym z możliwych rywali – siłami przyrody.
Sobotni poranek w żaden sposób nie zapowiadał tego, że w ciągu najbliższej doby warunki atmosferyczne zmienią się o blisko 180 stopni. Błękitne niebo i szybko rosnąca temperatura dawały fałszywą ufność, że wszystko pójdzie dobrze.
Nie spiesząc się nigdzie leżę wciąż w łóżku próbując maksymalnie nabrać sił na czekającą mnie walkę. Dopiero chwilę po 11:00 ruszam do siedziby Wrocławskich Kurierów Rowerowych by dopełnić ostatnich formalności. Na miejscu spory gwar, śmiechy, dowcipy i każdy wierzy, że „nie będzie tak źle”.
Ten optymizm udzielił się również i mi. Dodatkowej energii dodała obecność licznej reprezentacji mojej grupy Triactiv Ridley na starcie wyścigu. Od Karoliny Maciejewskiej, trzeciej kobiety na mecie ubiegłorocznego Transcontinental Race otrzymałem ostatnie rady i sporą dawkę motywacji. Przed wyruszeniem z wrocławskiego welodromu piątkę zbija jeszcze Filip z Twomark, pocieszając że mam jedną z najlepszych kurtek wodoodpornych na rynku. Pozytywnie nastawiony umysł zupełnie nie dopuszczał rejestrowanych przez oczy obrazów coraz ciemniejszych chmur na horyzoncie. Chociaż z drugiej strony rozsądek nakazał ubrać się zawczasu i przygotować na to co miało rychło nadejść.
Ruszamy. Jadąc centrum Wrocławia jesteśmy eskortowani przez policję wzbudzając zainteresowanie wielu przechodniów i wściekłość kierowców. Z nieba zaczyna padać deszcz i robi się dość mokro. Na Mostach Trzebnickich dochodzi do bardzo niebezpiecznej sytuacji. Jadąca z naprzeciwka karetka na sygnale wywołuje gwałtowne reakcje, przez co na śliskich torach tramwajowych niektórzy zaliczają pierwsze szlify. Na szczęście obyło się bez kontuzji i strat w sprzęcie.
Start ostry
Wyjeżdżamy z miasta, a ja potrzebuję zrobić pierwszy postój. Szybko ściągam wodoodporne gacie, żałując że zdecydowałem się na nie na starcie. Jest zbyt ciepło, a ja czuję że się „gotuję” tracąc niepotrzebnie energię. Trzy minuty postoju kosztują mnie odjazd peletonu, który gonię w towarzystwie Iwony i dwóch Krzyśków. W Domasławiu jeden z nich zbyt odważnie wchodzi w zakręt zaliczając glebę. Przez chwilę towarzyszy mi jeszcze Iwona, ale podpowiadam jej by wróciła do chłopaków. Podziękowałem za odprowadzenie i ruszyłem już w samotną walkę.
W Gniechowicach niczym strzała mija mnie Paweł.
– A Ty co tutaj robisz?
– Gumę złapałem. Teraz trzeba gonić.
I pogonił. Na Stóg Izerski dotarł jako jeden z pierwszych, a na metę pierwszy bezwzględnie. Ale o tym jeszcze później… Przez chwilę mam myśl, by ruszyć za nim podkręcając tempo, ale wartość tętna odczytana na Wahoo rozsądnie podpowiada, że nie byłoby to najlepsze rozwiązanie. Jadę swoje, równym rytmem i spokojnym tempem. Przełęcze Sulistrowicką i Tąpadła przejeżdżam płynnie, z wysoką kadencją, dokładnie tak jak założyłem sobie przed startem.
Posilam się przed kolejnymi kilometrami i w tym momencie mija mnie wóz filmowy.
– Wy to wiecie kiedy nadjechać!
– Smacznego!
Na zjeździe do Świdnicy zaczynam odczuwać pierwszy chłód, który z każdym kilometrem staje się coraz bardziej nieznośny dla moich kolan. Nie ryzykując przeziębienia stawów już na początku wyścigu, znów się zatrzymuję. Nałożenie nogawek kosztowało mnie kolejnych kilka minut. Za Świdnicą dzwoni brat.
– Wszystko ok?
– Nie narzekam. A jak tam tracking? Wszystko widać?
– Tak, pierwsi są już w Starych Bogaczewicach.
– Co? To są konie. Przecież ja tam mam jeszcze dobre 20 kilometrów. A co mówią prognozy?
– Są bardziej optymistyczne. Najgorzej ma być od 2:00 do 6:00, więc przeczekaj to gdzieś, później ma być tylko lepiej.
Zakodowałem sobie tą informację w głowie, zastanawiając się, gdzie jestem w stanie dojechać do 2:00 w nocy. Szklarska Poręba? A może rozsądniej pójść do jakiegoś hotelu jeszcze w Świeradowie? Byle nie zostać na noc na górze w schronisku. Nie wiedziałem jeszcze, że te dość optymistyczne plany zostaną bardzo szybko zweryfikowane.
Ale, że to już?
Kręcąc przez kolejne wzniesienia myślę już o planowanym postoju w Marciszowie. Jedyny supermarket przed niedzielą wolną od handlu miałem zaplanowany już dawno temu. Robię dość bogate zakupy, które w połączeniu z wykonanymi przeze mnie batonami energetycznymi miały mi pozwolić kręcić co najmniej do Jesenika. To jedyne miasto na trasie, gdzie w niedzielę bez problemu znalazłbym otwarty sklep. Ruszam w kierunku Jeleniej Góry odbijając na ścieżkę, której do tej pory nie znałem, ale dzięki niej miałem zaoszczędzić 20 metrów elewacji względem głównego traktu. Już dwa kilometry później plułem sobie w brodę żałując tej zmiany dwa dni przed startem. Asfalt, który i tak nie był idealny szybko zmienił się w nieznośny i luźny szuter, a ja miałem tylko nadzieję, że w tych ciemnościach nie złapię jakiegoś głupiego defektu. Wracać też nie chciałem, bo byłem już w połowie drogi do Miedzianki, gdzie drogę znałem już doskonale.
W okolicach Wojanowa z nieba znów zaczyna kropić deszcz, którym się znacząco nie przejmuję. Aż do Łomnicy, gdzie zacina już na tyle mocno, że jestem zmuszony znów się zatrzymać. Ubieram ponownie wodoodporny zestaw, który spełnia swoją rolę, oprócz osłon na stopy. W Cieplicach dostrzegam Orlen i długo się nie zastanawiając zjeżdżam.
– Przepraszam że zadam takie nietypowe pytanie o tej nietypowej porze, ale może ma Pani jakieś worki, które mógłbym założyć na nogi, by trochę się osłonić przed tym deszczem?
– A wie Pan, że mam?
Otrzymałem świetne, grube folie, szybko zmieniłem skarpetki i z suchymi stopami mogłem przeciwstawiać się tej apokaliptycznej pogodzie. Czuję, że zegar biologiczny zaczyna domagać się snu, dlatego zostaję jeszcze chwilę na małą czarną. Już mam grubo ponad godzinę opóźnienia względem pierwotnego planu, a dotarcie na Stóg Izerski przed 2:00, gdy miało zacząć się „to prawdziwe” piekło, stawało się coraz mniej prawdopodobne.
W strugach deszczu nie jestem w stanie jechać już tak szybko, przestaję patrzeć na średnią i skupiam się przede wszystkim na własnym bezpieczeństwie. Gdzieś za Starą Kamienicą mijam już zjeżdżającego ze Stogu zawodnika, ja mam tam jeszcze trochę kilometrów. Tablice z nazwą Świeradów Zdrój przekraczam około 1:30 wiedząc doskonale, że moje wcześniejsze plany już legły w gruzach.
Droga mleczna
Pierwszy podjazd ulicą Zakopiańską – który do prostych wcale nie należy – pokonuję dość łatwo. Idzie mi zdecydowanie płynniej niż miesiąc wcześniej, gdy byłem tu na rekonesansie śladu. Z każdym metrem do góry wzmaga się mgła. Widoczność zmniejsza się na tyle mocno, że na zjeździe do Czerniawy nie jestem w stanie jechać szybciej niż 15 km/h, by bezpiecznie widzieć drogę przed sobą. Odbijam w lewo na ulicę Sanatoryjną rozpoczynając najcięższy podjazd całego wyścigu. Jeszcze przed startem zdecydowałem, że Katorgę przejdę, oszczędzając nieco sił przed dalszą częścią trasy.
To była dość rozsądna decyzja, nie tylko ze względu na nachylenie, ale przede wszystkim na widoczność. W gęstej mgle kilkukrotnie tracę orientację lądując poza asfaltem. Bloki szosowe utrudniają wspinaczkę, a ja kolejny raz pluję sobie w brodę – tym razem za to że nie zabrałem zwykłych SPD. Za najgorszym kilometrem wsiadam na rower i mimo że przed sobą nie dostrzegam zbyt wiele, jadę do góry. Do schroniska wchodzę o 2:40, czyli ponad 1,5 godziny później niż sobie pierwotnie zakładałem.
Rozpinam kurtki i czuję że jestem cały mokry. Po ciele przechodzą mi dreszcze, a mając w perspektywie niepewną sytuację za oknem podejmuję decyzję by zostać w schronisku kilka godzin. Zamierzałem się ogrzać, przesuszyć i chwilę zdrzemnąć. W przeciągu godziny schronisko zapełniło się kolejnymi kolarzami. Pierwotnie planowałem ruszyć około 5:00 rano, gdy zaczynało świtać, ale w tym momencie zaczęło dosyć mocno zacinać deszczem. Jeszcze chwila… pomyślałem, choć wiedziałem że każda kolejna minuta spędzona tutaj będzie kluczowa.
Kilkadziesiąt minut później ktoś wszedł do sali, mówiąc:
– Słuchajcie, tam sypie!
Oceniłem sytuację i długo się nie zastanawiając zacząłem się pakować i ubierać, by kilkanaście minut później opuścić schronisko na Stogu Izerskim. Przed wejściem spotykam jeszcze Izę, która wciąż nie jest pewna czy zjeżdżać, czy zostać.
– Chodź, jedziemy. Tutaj będzie tylko gorzej – rzuciłem spontanicznie.
– Wiem… ale nie wiem.
Zjechałem sam. Z ciągle zaciśniętymi klamkami wyczekiwałem tylko stacji paliw i możliwości ogrzania się i zdecydowania co dalej. Kawa, hot dog, kanapka. Czas płynął, a ja wciąż nie wiedziałem co robić. Deszcz zacinał coraz mocniej, kolejna godzina oczekiwania nie przynosiła oczekiwanej poprawy. W końcu zdecydowałem, że dalsze czekanie nie ma sensu. Co ma być to będzie. Ruszyłem w kierunku Karkonoszy.
Wodoodporna nakładka na dłonie w trakcie kręcenia zsuwa się odsłaniając rękawice. Nie zauważam tego. W okolicy Rozdroża Izerskiego wpadam w ścianę deszczu która przemacza moją osłonę dłoni do cna. Z każdą kolejną minutą zaczyna przeszywać mnie zimno. Luźna kurtka (nigdy nie kupuj rozmiaru wyżej!) wpuszcza pod siebie wodę z tylnego koła, która zaczyna wyziębiać mi plecy. Początkowo mam nadzieję, że znajdę znów miejsce by się osuszyć.
Po chwili zdaję sobie sprawę, że tylko opóźni to co i tak musi nastąpić. Nie przygotowałem się na tak ciężkie warunki. Mając w świadomości swoje problemy z marznącymi dłońmi i perspektywę drugiego, ważniejszego celu w tym sezonie nie mogłem ryzykować głupiej kontuzji. Przejeżdżając przez Zakręt Śmierci wiem już, że jest to mój ostatni zakręt na tym wyścigu. To koniec.
Na dworzec kolejowy w Szklarskiej Porębie wchodzę cały się trzęsąc. Bez zastanowienia łykam trzy tabletki Paracetamolu, a z torby wyciągam kurtkę zimową – wciąż wilgotną po nocy, ale pozwalającą ograniczyć dreszcze na ciele. Kilkanaście minut później wsiadam do pociągu, którym bezpiecznie zamierzam dojechać do Wrocławia. Po kilku minutach do pociągu wsiada Iza, za nią Tomek. Oni też nie sprostali temu, co przygotowała dla nas pogoda.
A może to nie pogoda?
Mógłbym napisać, że wszystko to wina beznadziejnej pogody, że to ona popsuła całą zabawę, i tak dalej… Ale nie było tak do końca. Majowa aura zaskoczyła, owszem, ale przede wszystkim uwydatniła brak doświadczenia, złe przygotowanie i nieumiejętność radzenia sobie w kryzysowych sytuacjach.
Patrząc na kolejne prognozy pogody na kilkadziesiąt godzin przed startem marzyłem już nie o tym by osiągnąć metę, tylko by dotrzeć do „moich” Jesioników i Pradziada. Nie udało się. Pokonałem raptem 222 kilometry z 1 357 km przygotowanej trasy, choć nie ukrywam, że były to najcięższe kilometry w moim życiu.
Wciąż czuję wewnętrzną złość, bo zawiodłem… przede wszystkim siebie. Race Through Poland 2019 uzmysłowił mi, że mocne nogi to nie wszystko, a tak naprawdę to nic. W zabawie zwanej ultrakolarstwem wpływ na powodzenie planów ma zdecydowanie więcej czynników. Nie wyszło mi, nie wyszło większości startujących. Jakąś formą pocieszenia jest dla mnie fakt, że wycofali się zdecydowanie lepsi ode mnie i zdecydowanie bardziej doświadczeni.
Dlatego tym bardziej z uznaniem patrzę na każdego, kto osiągnął lub osiągnie metę (w trakcie publikacji tekstu wyścig wciąż trwa). Przezwyciężenie tak ciężkich warunków atmosferycznych, dodając do tego i tak bardzo ciężką trasę i własne zmęczenie jest wyczynem godnym podziwu. Kłaniam się Wam w pas, jesteście dla mnie wzorami, od których wciąż muszę się wiele nauczyć.