Korzystam ze Stravy nie tylko po to aby wrzucać kolejne aktywności i czekać na dziesiątki Kudosów. Jedną z ciekawszych funkcji tej sportowej strony społecznościowej jest wytyczanie tras. Malkontenci powiedzą, że istnieją dziesiątki lepszych witryn stworzonych do takich celów, więc czemu robić to akurat na Stravie. Odpowiedź jest prosta – bo lubię i tutaj mam wszystko w jednym miejscu.

Poszczególne ślady segreguję umownie na kilka kategorii. Pierwszą z nich są marzenia bliższe i dalsze, czyli tracki które kiedyś tam w przyszłości chciałbym aby przydałyby mi się, gdy będę owe marzenia materializował. Drugim ważnym typem są trasy z przeznaczeniem urlopowym, czyli konkretne plany do zrealizowania, np. gdy jadę w Tatry czy inne Beskidy, aby nie musieć na miejscu się zastanawiać, gdzie miałbym jeździć. Trzecią grupą nazwałbym „do zrealizowania na już”. Są to ślady, które mają zweryfikować moje możliwości pod kątem celów, które zamierzam wkrótce zrealizować.

Tam właśnie umieściłem trasę mojej krótkiej wizyty w Jesionikach. Wiecie doskonale jaki mam sentyment do tych gór i jaką sympatią je darzę. Mógłbym tam przebywać wciąż i wciąż, choć to niestety niemożliwe. W zasadzie co roku obieram je za cel wyruszając z Wrocławia, nigdy jednak nie wracałem później z powrotem, tylko zatrzymywałem się w domu rodzinnym na kilka dni. Do wczoraj.

Ślad nazwałem „Przed” co słusznie przywodzi na myśl moje przygotowania do zbliżającego się, podobno najcięższego w Polsce ultramaratonu kolarskiego „Tour de Silesia”. Wiedziałem, że zanim wpłacę wpisowe muszę w znacznej części wiedzieć, czy mój organizm zwyczajnie podoła takiemu wyzwaniu. Ponieważ najcięższa część będzie przebiegała przez Jesioniki i dwa najpopularniejsze podjazdy postanowiłem zrobić mały test przed maratonem i pojechałem w góry.

Pierwotnie zamierzałem wjechać tylko na elektrownię Dlouhé Stráně i dalej zgodnie z trasą maratonu, przez Cervonohorske Sedlo i Rejviz dojechać do Prudnika i dalej na Wrocław. To w połączeniu z pokonanymi wcześniej Ramzovskim i Premyslovskim Sedlem pozwoliłyby mi na osiągnąć podobne przewyższenie i poczuć podobnie mięśnie. Taki plan funkcjonował do piątkowego popołudnia. Wówczas pomyślałem, „a może by tak jeszcze Pradziad?”. Nie był on celem samym w sobie, lecz kuszącą opcją, a podjechanie tam postanowiłem uzależnić od czasu w jakim zrobiłbym wcześniejszą część trasy – do Wrocławia zamierzałem wrócić w „granicach zdrowego rozsądku” czyli około do godziny po zmierzchu słońca.

Podbudka o 1:30, gdy paradoksalnie wiele osób nie zdążyło jeszcze zasnąć, mocne śniadanie albo jak kto woli kolejna kolacja, dwa podwójne espresso i ruszyłem na szlak. Pierwsza godzina to przejazd przez Wrocław, który nawet nocą nie jest przyjazny dla rowerzystów, a sfrustrowani brakiem klientów taksówkarze próbują Ciebie rozjechać krzycząc coś o ścieżkach rowerowych. Gdyby te ścieżki były bezpieczniejsze i przyjaźniejsze dla moich kół od asfaltowej drogi to bym z nich korzystał, ot co.

Pierwszym problemem, który był dość zaskakujący nocą to względnie mocny wiatr, ograniczający moje zapędy i kazał zredukować średnią prędkość w okolice 27-28 km/h. Pojechałem klasycznie znaną sobie drogą przez Strzelin i Ziębice do granicy polsko-czeskiej w Paczkowie. Z nieukrywaną radością muszę stwierdzić, że droga ta z roku na rok jest coraz lepsza i poza króciutkimi fragmentami naprawdę nie ma się do czego przyczepić.

Wprawdzie wiedziałem, że noc ma być względnie zimna, to 4 stopnie Celcjusza w połączeniu z wspomnianym wiatrem wychłodziły mnie znacząco. Około 6:00, mając mniej więcej sto kilometrów w nogach trzeba było zrobić pierwszą dłuższą – „rozgrzewającą” przerwę na Orlenie w Paczkowie. W zasadzie o tej porze nic innego czynnego w okolicy pewnie bym nie znalazł. Brak ciepłych hot-dogów i wybór jeszcze bardziej nafaszerowanych chemią kanapek z lodówki, a do tego kawa która niespecjalnie z kawą ma wiele wspólnego nie było satysfakcjonujące – ale najważniejsze że mogłem przez chwilę pobyć w ciepłym pomieszczeniu, a tego potrzebowałem najbardziej.

Po przekroczeniu granicy oprócz wspaniałego pasma gór i panoramy Javornika z górującym zamkiem doświadczyłem również wzmagającego się wiatru. Huraganowe wręcz porywy znów zredukowały moją średnią prędkość i ograniczyły rezerwy czasowe, jakie sobie założyłem. Szosa od granicy państwa do Lipová-Lázně miała być lekka i przyjemna, a okazała się drogą przez mękę trwającą niemal godzinę. I tak przed wjazdem w prawdziwe góry moja średnia wynosiła 26,6 km/h, o jakieś 2 km/h mniej niż sobie na początku zakładałem.

Teraz najważniejsze stały się góry. Wiedziałem, że jeśli chcę zrealizować pełen plan nie mogę się podpalać, a potrafię mieć takie zapędy. Na pierwszy ogień poszło  Ramzovské Sedlo, które przez dłuższy czas usypia swoim marnym 3-4% nachyleniem. To zmienia się pod koniec – dojeżdżając do Ramzovej i popularnego narciarskiego stoku osiągamy nawet 13%, co nogi czują dość wyraźnie. Kilka kilometrów zjazdu pozwala na odpoczynek i przygotowanie się na kolejną przełęcz – Přemyslovské Sedlo.

Tam tak wyraźnych akcentów brak, ale kilka punktów ponad 10% się znajdzie. To co mnie zaskoczyło to piękny nowy asfalt w kierunku Loucna nad Desnou – gdy jechałem tędy dwa lata temu (na szczęście w przeciwnym kierunku) musiałem zmagać się z kraterami podobnymi do tych, jakie można było spotkać niegdyś na popularnej przełęczy Jugowskiej w Górach Sowich. Szybki zjazd pozwolił nadrobić nieco stracony czas i dotrzeć do startu najciekawszego podjazdu dzisiejszego dnia.

Wcześniej trzeba było jednak uzupełnić płyny, i odpowiednio naładować organizm. Tradycyjny „Párek v rohlíku”, Kaštánky, czekoladowe mleczko w tubce i mój ulubiony baton „Big Shock”. Do tego ciecze – duża butelka wody z myślą o wlaniu do bidonów i jakiś izotonik. Z podsiodłówki wyciągam jeszcze swoje „zdrowe” batony będące mieszanką kaszy jaglanej, płatków owsianych, chia, rodzynek i żórawiny zapieczoną w piekarniku. Można ruszać na podbój elektrowni.

To jeden z tych podjazdów, który od samego początku daje w kość. Wjeżdżamy do lasu i rozpoczynamy ponad 13 kilometrową wspinaczkę. Z każdym kolejnym pokonanym metrem odczuwam zmęczenie coraz bardziej, choć największym problemem jest wypełniona torba podsiodłowa której ciężar wyraźnie mnie blokuje. Fragment od wyciągu do starych wiatraków elektrowni jest walką z samym sobą. Na szczęście chwilę później można odetchnąć zjeżdżając kilkaset metrów i przygotować się na ostatni akt tego podjazdu.

Akt, którego w programie Tour de Silesia zabraknie ponieważ organizatorzy uznali, iż ze względu na zakaz jazdy na rowerze wokół tamy nie poprowadzą tamtędy maratonu „bo i tak zbiornika nikt nie zobaczy”. Przyznam, że nie znam osoby, która nie podjechałaby do końca. Zakaz – owszem – jest, ale po pierwsze jest to jedynie grafika namalowana na jezdni przedstawiająca przekreślony rower, po drugie nikt nigdy nawet nie zwrócił mi uwagi że okrążam zbiornik choć nie raz robiłem to w towarzystwie ochrony.

Zjazd w dół to jak zwykle wspaniałe przeżycie, doświadczeni twierdzą że ma on coś w sobie z alpejskich przełęczy. Tego nie wiem, mogę zaś potwierdzić że zjeżdżanie zboczem góry daje niezapomniane wrażenia, a dobry asfalt pozwala je potęgować wysoką prędkością. Podjazd pod Červenohorské Sedlo trudny nie jest, jedynie przeszkadzają motocykliści, którzy po remoncie zaczęli okupować tą część przełęczy. Na górze spoglądam na zegarek, 12:00 – południe czyli można atakować Pradziada.

Kilka kilometrów w dół i w Beli pod Pradziadem odbijam w prawo rozpoczynając kolejną wspinaczkę, na Wysoki Wodospad, znany bardziej użytkownikom Stravy jako Vidly. Kilkaset metrów 11% wspinaczki i kilka kilometrów w łagodniejszym wydaniu nie dają się wyraźnie odczuć, zaczyna zaś dokuczać słońce, które wyszło zza rozwianych chmur. Przed Pradziadem trzeba jeszcze wjechać na Koty.

Mam nadzieję na piękny asfalt na całej przełęczy, wszak trzy tygodnie temu gdy byłem tu ostatnio ów szosa była całkowicie zamknięta dla ruchu. Moje marzenia pryskają jak bańka mydlana – nowy dywanik ma jakieś 2,5 kilometra od strony którą podjeżdżam i kończy się tuż przed szczytem. Zjazd to droga przez mękę, na szczęście krótka. Możemy jechać na Hvezdę.

Ruch o tej porze jest na dole już znikomy, wszyscy którzy chcieli dojechać na Ovcarnę zrobili to wcześniej. Początkowe kilkaset metrów, oczyszczone z pozimowego kamienia dają nadzieję, że tak będzie wyglądał cały odcinek. Niestety, dalej wygląda to zgoła inaczej, a dwa wąskie pasy jezdni ograniczają swobodną jazdę. Po godzinie lekcyjnej melduję się na szczycie spędzając tam dosłownie chwilkę i udając się w dół.

Do Prudnika nie licząc dwóch zmarszczek zasadniczo zjeżdżam, pokonując kolejne 50 kilometrów w godzinę i piętnaście minut nieco nadrabiając wcześniejsze straty. Domowy obiad u mamy zawsze smakuje najlepiej i żal tylko, że nie mogłem zostać dłużej. Nie tym razem. Pół godziny przerwy pozwoliło też podładować Sigmę i lampkę, co w szczególności do oświetlenia miało przedłużyć mój komfort w trakcie powrotu.

45 minut z Prudnika do Nysy nie jest wprawdzie moim rekordem, ale komfortowa jazda z wiatrem w plecy 35 km/h nastraja mnie przed dalszą częścią podróży. Niestety, ten stan trwa ledwie do Pakosławic. Później wiatr się odwrócił redukując moje zapędy prędkości, ale i dystansu, bo w pewnym momencie w głowie zaświtała myśl o 500 km. Co się odwlecze, to… Po kolejnej walce z wrocławskimi ulicami o 21:40 mogę położyć się w łóżku. To był kolejny dobry dzień.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.