Mistrzostwa Świata w Bikepacking’u – najbardziej ekscytujące wydarzenie dla pasjonatów tego sportu – gromadzą w jednym miejscu najbardziej wytrzymałych i odważnych rowerzystów z całego globu. To wielka okazja do rywalizacji, poznawania nowych ludzi i eksplorowania wyjątkowych tras. Wyścig trwa kilka dni, a uczestnicy mają za zadanie przemierzyć długie dystanse, przekraczając góry, lasy i pustynie, niosąc ze sobą całe niezbędne wyposażenie.

Mistrzostwa świata

Trasa mistrzostw zmienia się co roku, co sprawia, że wydarzenie jest jeszcze bardziej nieprzewidywalne i ekscytujące. Uczestnicy muszą dostosować swoje strategie i taktyki do różnorodnych warunków terenowych, co wymaga nie tylko świetnej kondycji fizycznej, ale również umiejętności planowania i orientacji w terenie.

Duch rywalizacji łączy się tu z duchem wspólnoty, a zawodnicy często dzielą się swoimi doświadczeniami i pomagają sobie nawzajem w trudnych chwilach. Widok tylu rowerzystów, którzy dzielą tę samą pasję do bikepackingu, jest inspirujący i poruszający.

Mistrzostwa Świata w Bikepackingu to także okazja do promowania zrównoważonego turystyki rowerowej, podkreślając znaczenie ochrony przyrody i szacunku dla lokalnych społeczności. Uczestnicy zachęcają do odpowiedzialnego podróżowania i dbałości o środowisko naturalne, które towarzyszy im na trasie.

Dla zwycięzców nie ma lepszego uczucia niż pokonanie wyzwania, zwycięstwo i chwila triumfu na mecie. Ale nawet ci, którzy nie stają na najwyższym stopniu podium, zyskują cenne doświadczenia, poznają swoje limity i zdobywają niesamowite wspomnienia.

Mistrzostwa Świata w Bikepackingu to wyjątkowe wydarzenie, które jednoczy ludzi z różnych kultur, którzy podzielają tę samą miłość do rowerowych wyzwań. To czas, który pozostaje w sercu uczestników na długo, inspirując ich do kontynuowania pasji i dążenia do odkrywania nowych, nieznanych jeszcze szlaków.

WTF?

No dobrze. Prawidłowy tekst rozpoczyna się teraz. Jeśli czytając powyższe, zastanawiałeś się co ten Birecki pi****li (ale ja się wulgarny zrobiłem ostatnio), to śpieszę z wyjaśnieniami. Te bzdury powyżej wypluł mi Chat GPT i gdyby nie to, że oczywiście nie ma niczego takiego jak mistrzostwa świata w bikepacking’u to byłbym w stanie sztucznej inteligencji uwierzyć. Pewnie Wy też.

Jeśli śledzisz moje media społecznościowe, to pewnie w ostatnim czasie zwrócił Twoją uwagę wpis o tytule takim samym jak ten tekst. Tak! Zrobiliśmy sobie własne mistrzostwa świata! No bo niby dlaczego nie można sobie zorganizować swoich własnych Mistrzostw Świata? A no można!

I tak, słusznie w komentarzach zauważyliście że to „drobna” aluzja do Mistrzostw Polski na gravelu, czy tam w kolarstwie gravelowym, zwał jak zwał. Jeśli nie wiecie o co chodzi, to pokrótce powiem. Mistrzostwa owe, które w tym kraju nie mają swojej komisji i są klasyfikowane jako przełaj (wtf?) – mówiąc łagodnie – okazały się klapą. W elicie mężczyzn zawody ukończyło 3 (słownie: TRZECH) zawodników. Na 5 startujących.

Dlaczego tak się stało? Odpowiedzi czy wymówek zapewne znaleźć można by wiele. Ale sprowadzając to do krótkich dwóch zdań. Gravel to nie nawierzchnia czy rower, gravel to stan umysłu. I „dobrzy” organizatorzy to wiedzą, oferując poza „szutrami premium” COŚ WIĘCEJ niż możliwość stanięcia na podium.

Gravel to przygoda, odkrywanie, eksplorowanie, doświadczanie nowego, poczucie wolności, radość i […….] (- tutaj jest miejsce byś dodał coś od siebie). Z gravelem nierozerwalnie wiąże się bikepacking.

Mikroprzygoda bikepacking’owa

Nasze Mistrzostwa Świata w bikepacking’u to nie było nic innego jak zwyczajny weekend z tobołkami zawieszonymi na rowerze. Taki jak każdy z Was może sobie zorganizować. I być zwycięzcą! W szczególności gdy – tak jak ja – stroni od rywalizacji jakiejkolwiek.

Plan na weekend był prosty. Jedziemy do Szwajcarii! Ale nie tej prawdziwej, a położonej na pograniczu czesko-niemieckim i nazwanej tak przez malarza Adriana Zingga. Tereny nad Łabą przypomniały mu rodzinne strony i od tej pory zaczęto nazywać te miejsca Szwajcarią Saksońską.

Zanim jednak tam dotarliśmy, pierwszym celem było Jested. Górujące nad Libercem wzniesienie, to jedna z „świętej trójki” czeskich podjazdów, które kończą się na szczycie i są zwieńczone wieżą. Dwa pozostałe to rzecz jasna Pradziad i Lysa Hora.

Jested jest szczególnie znany ze swojego charakterystycznego wieżowatego hotelu, który został zbudowany na szczycie góry w latach 60. XX wieku. Ten futurystyczny budynek, zaprojektowany przez czechosłowackiego architekta Károlya Krajczára, przyciąga uwagę turystów i miłośników architektury z całego świata. Dzięki swojemu niezwykłemu kształtowi i ekspresyjnej formie, hotel Jested zdobył wiele nagród i wyróżnień.

Ponadto, góra Jested jest popularnym punktem widokowym, z którego można podziwiać panoramę krajobrazów Libereckiej Kotliny oraz Gór Izerskich. Tych obrazów zabrakło nam w styczniu, gdy dotarliśmy tutaj „z buta”. Gęsta mgła ograniczała widoczność do kilku metrów, więc o jakichkolwiek widokach nie było mowy.

Pierwszy raz na Jested docierałem z Szklarskiej Poręby bocznymi i leśnymi drogami. Było to ciekawe doświadczenie, bo poza ciszą i brakiem jakiegokolwiek ruchu, odnaleźliśmy po drodze kilka perełek takich jak choćby ten wspaniały most kolejowy poniżej.

Böhmische Schweiz

Albo Bohemian Swiss. Czeska część Szwajcarii w Górach Połabskich, czy bardziej precyzyjnie, po czesku: Děčínská vrchovina i po niemiecku: Elbsandsteingebirge, to uroczy region geograficzny znajdujący się w północnych Czechach, na granicy z Niemcami. Jest to obszar górski o wyjątkowej urodzie, który przyciąga ze względu na malownicze krajobrazy i skalne formacje. Jednak warto zauważyć, że mniej więcej 89% turystów znajdziecie na odcinku pomiędzy wsią Hrensko a szlakiem prowadzącym do Pravčickiej brány.

To spektakularna formacja skalna – największa w Europie, która robi ogromne wrażenie na odwiedzających. Niestety, po ubiegłorocznych pożarach jej okolice to smutny obraz zniszczonego przez ogień lasu. Jeśli pamiętacie wpis, gdy wchodziliśmy tam pieszo i spojrzycie poniżej, to dostrzeżecie jaki dramat tam się wydarzył ostatniego lata.

Zresztą kilka szlaków wciąż jest zamkniętych, co doświadczyliśmy osobiście, nie mogąc skorzystać z leśnych ścieżek. Na szczęście po czeskiej stronie, nawet w środku Parku Narodowego w większości poprowadzone są asfalty, którymi przyjemnie można eksplorować tą krainę, widząc to co z pozycji samochodu jest niedostrzegalne.

Łaba, Decin i Śnieżnik

Podróż po tych okolicach nie byłaby pełna, gdyby nie przepłynięcie Łaby. Tak! To pozycja obowiązkowa również dlatego, że będąc w Hrensku, najbliższe mosty drogowe są w Bad Schandau, lub w Decinie. A to właśnie po drugiej stronie drogi biegnie słynna droga rowerowa nad Łabą.

Prom kursuje non-stop, więc czas oczekiwania trwa raptem kilka minut. Koszt takiej przyjemności to przy podróży z rowerem 3 euro lub 70 koron czeskich. Dzięki temu już po chwili jesteśmy po odpowiedniej stronie Łaby i kierujemy się w kierunku Decina. Miasto to nijak ma się do otaczających krajobrazów. Wygląda trochę jak Poprad z krajobrazem Tatr, choć może tutaj te różnice nie są aż tak uwypuklone jak na Słowacji.

Decin jednak jest dobrym miejscem na obiad, bo po pierwsze jest takiej niż w ścisłym centrum Czeskiej Szwajcarii, po drugie ruch też jest mniejszy. Obiad za dwie osoby to koszt około 500 koron, co jest rozsądną ceną, porównywalną do cen w Polsce.

Tuż za Decinem komoot prowadzi nas stromo pod górę, w okolicę najwyższego szczytu Gór Połabskich, Śnieżnika. Jest to ten „prawilny” czeski Śnieżnik, bo nie dzielony z innym krajem. Co istotne, droga w znacznej mierze prowadzi przez las i jest zamknięta dla ruchu samochodowego. Dopiero pod szczytem przełęczy i miejscowością o nazwie – a jakże! – Śnieżnik wjeżdżamy na drogę publiczną.

Choć tylko przez chwilę, bo niemiecką granicę przekraczamy znów jadąc po leśnym asfaltowym dukcie, który po stronie niemieckiej staje się przyjemnym szuterkiem. Chwilę później i tutaj pojawia się asfalt, którym docieramy w ciszy i spokoju pod twierdzę Königstein.

Za Bad Schandau musimy obejść się smakiem. Pierwotnie planowaliśmy wjechać na szutrostrady, których w okolicach nie brakuje, ale po krótkiej wspinaczce za miejscowością okazało się, że nasz szlak jest zamknięty. Czas nas gonił, ponieważ do godziny 19:00 musieliśmy się zameldować na zarezerwowanym wcześniej campingu w Hinterhemsdorf. Stąd decyzja o zmianie trasy i podążeniu po asfalcie wzdłuż trasy tramwaju Kirnitzschtalbahn do wodospadu Lichtenhain. Droga ta jest również ciekawa, ale znana z pozycji samochodu, stąd też nie zaciekawiła nas specjalnie mocno.

Jeśli chodzi o nocleg właśnie, to tak, korzystaliśmy z campingów. Z jednej strony przez wygodę i możliwość wzięcia choćby prysznica, z drugiej strony przez tereny parków narodowych na których się znajdowaliśmy. Ryzyko spania na dziko i nocnej wizyty jakichkolwiek służb nie specjalnie nas kręci. Jeśli chodzi o koszty, to po obu stronach granicy były one diametralnie różne. W Czechach, na campingu – skromnym i małym – tenisowego klubu w Novym Borze zapłaciliśmy 180 koron i 40 koron za prysznic. W Niemczech zaś noc kosztowała nas 20 euro. Przyzwoicie.

Góry Łużyckie i Landeskrone

Ostatni dzień krótkiej mikrowyprawy spędziliśmy przemierzając pagórki łużyckie. Niby góry te nie są wysokie, ale i tak w drodze do Zgorzelca na niecałych 100 kilometrach uzbieraliśmy blisko 1500 metrów przewyższenia. Nieco metrów dodatkowo zajęło nam wspinanie się na Landeskrone.

Landeskrone, co dosłownie znaczy „Korona Krajowa”, to wzniesienie o wysokości około 346 metrów n.p.m. w miejscowości Görlitz. Jest to jedno z charakterystycznych miejsc w regionie. Na szczycie wzgórza znajduje się zamek, który został zbudowany w XII wieku i był ważnym punktem strategicznym w czasach średniowiecza.

My dojeżdżając do szczytu pocałowaliśmy klamkę kłódkę zamkniętej bramy, co było irytujące bo sam podjazd – w dodatku z bagażami – do najłatwiejszych nie należał. Końcówka trzymała 15% i nie chciała puścić. Na szczęście w gęstwinie lasu, znalazło się nieco przestrzeni, by zobaczyć roztaczający się krajobraz.

Zakończenie wyprawy było więc spektakularne, a te trzy dni bikepackingu zostaną z nami na długo. Bikepacking to nie tylko doskonały sposób na aktywny wypoczynek, ale również niepowtarzalna okazja do odkrywania piękna natury i czerpania radości z pokonywania wyzwań rowerowych. Więc ruszaj w drogę i zrób sobie swoje własne mistrzostwa świata. Tak jak lubisz, na własnych zasadach. A co!

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.