Spoglądasz do góry i przynajmniej w myślach próbujesz rozgrzać się gwiazdami, których światło przebija się przez rozrzedzoną mgłę. Przenikliwe zimno sprawia, że palce rąk i stóp już dawno temu skostniały, a otaczający las wcale nie pomaga, wręcz przeciwnie. Jest połowa lipca, z chęcią założyłbyś ocieplacze, których używać będziesz dopiero w październiku. Chciałbyś już skończyć, a przecież ledwie dwie godziny temu zacząłeś. Wiesz, że jak nie teraz, to marzenia będziesz znów musiał odłożyć o kolejny rok. Więcej szans już nie będzie.

Szkoda by było zaprzepaścić cały sezon przygotowań i formę, która i tak już zaczęła się ulatniać. Miałeś przecież jechać w czerwcu. Pogoda miała być pewna – tak myślałeś. Ale ktoś na górze robił Ci w tym roku ciągle psikusa, bo albo wiał huraganowy wiatr, albo było tak gorąco, że organizm kapitulował. W zasadzie pogodziłeś się, że się znów będziesz musiał obejść się smakiem.

Ten piątek był prezentem od losu. Dobrze zrobiłeś, prosząc tydzień wcześniej o dwa dni urlopu, chociaż nie o takim odpoczynku myślałeś po trzech dniach intensywnego szkolenia. Tym razem wszystko układało się tak, jak zaplanowałeś to wcześniej. Twoje sprawdzone strony internetowe z prognozami pogody wskazywały brak upału, wiatru, a na dodatek bezdeszczowe chmury na większości trasy – idealnie. Przekonanie graniczące z pewnością, że wszystko zakończy się powodzeniem towarzyszyło Ci już w środę, gdy wracałeś z Warszawy zapełnioną szczelnie Pesą Dart. Czasu na przygotowanie się do podróży pozostało niewiele. A trzeba się jeszcze spakować, naładować sprzęty, umyć i nasmarować rower, przyrządzić jedzenie na drogę.

W zasadzie bez snu ruszasz kilka minut po pierwszej w nocy kierując się na Wołów. Drogę znasz doskonale, choć za często tędy nie jeździsz. Sam wiesz ile razy przeklinałeś pod nosem, gdy kiedyś przypadkiem zboczyłeś z wytyczonej trasy chcąc tędy skrócić sobie pozostały dystans do domu. Zaciskasz zęby i walczysz z betonowymi płytami za Wilkostowem. Dalszy asfalt też pozostawia wiele do życzenia, ale na szczęście przednia lampka zakupiona kilka dni wcześniej zdaje egzamin i możesz komfortowo omijać największe ubytki w nawierzchni. Jedziesz ostrożnie, choć na drodze jesteś w zasadzie sam. Co jakiś czas drogę przecina Ci kot, lis, jakaś młoda sarenka. To nie problem, bo takich sytuacji ruszając nocą się przecież spodziewałeś.

Nie przewidziałeś czego innego. Cztery stopnie Celcjusza w środku lata to niemiłe zaskoczenie i choć jedziesz w bluzie niewiele to pomaga. Marzysz, aby w końcu opuścić ten las i wypatrujesz pierwszych promieni słońca, dzięki którym będzie robić się coraz cieplej. Docierają do Ciebie przed Wschową. Możesz wyłączyć oświetlenie i zrobić krótką przerwę. Pierwszą setkę masz już w swoich nogach.

świt
Latarnia morska w Kołobrzegu

Dalej ruszasz na Wolsztyn, gdzie tylko z oddali możesz podziwiać piękne kolejowe relikty przeszłości. O 6:00 rano słynna parowozownia jest jeszcze zamknięta, ale przecież i tak na zwiedzanie nie miałbyś czasu. Jedziesz dalej, przecinasz autostradę A2 i docierasz do Międzychodu. Jesteś w połowie drogi i wiesz, że przed Tobą prawdopodobnie najgorszy odcinek całej wyprawy.

Możesz nadrobić kilometrów i ominąć ten fragment wojewódzkiej stoczterdziestki, ale nawierzchnia na początku wyznaczonego objazdu wcale do tego nie zachęca. Co innego główny szlak. Piękny i równiutki dywanik, który jak się okazuje został położony tylko do największej w Polsce kopalni ropy naftowej. Później jest już gorzej, i to zdecydowanie. Obawiasz się, bo już kiedyś na takiej drodze straciłeś koło. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana – myślisz sobie i jedziesz dalej. Na szczęście ruch jest umiarkowany, więc wybierasz najbardziej optymalny tor jazdy. Byle do Drezdenka.

Czas mija szybko i na szczęście bez dodatkowych przygód. Przecinasz tory linii kolejowej nr 203, która wyraźnie widać, że dopiero czeka na rewitalizację, a za nią wcale nie łatwiejsza nawierzchnia. Zastanawiasz się, czy bliżej jej do włoskich szutrów Strade Bianche, czy jednak bardziej przypomina brukowaną sekcję lasku Arenberg podczas Piekła Północy, które corocznie z Paryża do Roubaix pokonują kolarze zawodowego peletonu. Na szczęście po trzech kilometrach kończą się Twoje katusze. Przed Tobą dopiero co położony świeży asfalt, a Ty jedziesz ciesząc się pięknym krajobrazem Pojezierza Dobiegniewskiego.

Jest tak przyjemnie, że zapominasz zupełnie o wyznaczonym szlaku i w Zieleniewie zamiast skręcić w prawo na Suliszewo jedziesz prosto. Swój błąd zauważasz dopiero w Choszcznie. Te kilka nadprogramowych kilometrów nie są problemem, w zasadzie nawet lepiej się składa, bo droga wojewódzka 151 zaprowadzi Cię niemal do samego celu wyprawy.

Wjeżdżając na Wysoczyznę Łobeską uświadamiasz sobie, że te morenowe wzniesienia to wcale nie osiedlowe hopki, a raczej konkretne podjazdy. Mając już w nogach sporo kilometrów, a pod siodełkiem dodatkowe 5 kilogramów bagażu czujesz się jakbyś kolejny, piąty, czy dziesiąty raz podjeżdżał doskonale znaną Ci Przełęcz Tąpadła pod Ślężą. Z każdą minutą wzrasta Twoja irytacja, bo przecież nie spodziewałeś się zupełnie 6% nachylenia na północy Polski. Sił dodaje Ci jednak rozpogadzające się niebo. Wiesz już, że swoje marzenie zrealizujesz, choć masz jeszcze przed sobą jakieś trzy godziny jazdy, w tym niemal godzinną przerwę wymuszoną koniecznością doładowania Garmina.

Do Kołobrzegu wjeżdżasz kilkanaście minut przed 20:00 mając do upragnionego momentu dnia jeszcze chwilę czasu, którą poświęcasz by kupić powrotny bilet do domu na jutrzejszy poranek. Gdy w końcu docierasz na plażę czujesz satysfakcję, że znowu zrobiłeś coś, co jeszcze niedawno wydawało się nierealne. Ba, przecież wyjeżdżając kilkanaście godzin wcześniej z Wrocławia wcale nie byłeś przekonany, że po pierwsze przejedziesz całą Polskę, a po drugie zobaczysz zachód słońca. Bo to on był marzeniem i celem. Wyjechać o świcie i dotrzeć nad morze przed zmierzchem. Udało się! Rower po raz kolejny stał się nośnikiem szczęścia, narzędziem do realizacji marzeń i udowodnienia sobie, że chcieć, to móc.

Marzyć można, ale prawdziwą przyjemność daje ich realizacja.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.