Mijamy ich na ulicy często zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Sportowi mistrzowie, ludzie, za których ściskamy lub w przeszłości ściskaliśmy kciuki przed ekranami telewizorów, po których występach rozpierała nas duma z ich osiągnięć, duma z faktu że są Polakami. Rzadko jednak mamy świadomość, że poza treningami i zawodami pozostają oni zwyczajnymi ludźmi. Przemierzając szosy Dolnego Śląska uświadomiłem sobie z iloma kolarskimi sławami mam na co dzień do czynienia.

Zaczynając choćby od ostatnich zimowych treningów w sali. Z wcześniejszych wpisów wiecie, że w tym roku do – mam nadzieję – owocnego sezonu przygotowywałem się m.in. pod okiem Oli Dawidowicz, młodzieżowej mistrzyni świata XC, ale nie tylko. Swoje trenerskie trzy grosze do mojej formy dodał pełen energii i wigoru Jurek Sikora – niegdyś u boku Ryszarda Szurkowskiego w Dolmelu Wrocław, dzisiaj wciąż w peletonie, objeżdżając kolejnych – z tym że młodszych – amatorów.

Innym byłym kolarzom Dolmelu powierzam swoje maszyny. Z takim na przykład Witoldem Mokiejewskim – dawniej dwukrotnym mistrzem Polski – mogę porozmawiać nie tylko o nowinkach w świecie kolarskiego sprzętu, ale przede wszystkim o dawnych kolarskich czasach. Miło jest słuchać osób które w swojej karierze miały styczność z Stanisławem Szozdą i Franciszkiem Surmińskim, których ja z racji swojego pochodzenia znałem niemal od urodzenia – choć nie do końca od kolarskiej strony.

Niedzielną trasę postanowiłem więc poprowadzić szlakiem kolarskich mistrzów. Nie jest to zadanie trudne, w szczególności na Dolnym Śląsku, gdzie obecnie mieszkam – nie ważne w którym kierunku pojedziesz, zawsze na ślady mistrzów się natkniesz. Dolina Baryczy, Milicz, Krośnice to rejony wspomnianego już Ryszarda Szurkowskiego, gdzie rokrocznie w okolicach maja można spotkać się z legendarnym i jednym z najlepszych polskich kolarzy na wyścigu, czy może bardziej rajdzie kolarskim. Z przeciwnej strony województwa zaś mamy Karkonosze, królestwo Mai Włoszczowskiej, którą pomiędzy startami można tam niejednokrotnie spotkać na treningowej sesji.

Tym razem nie pojechałem ani na północ, ani na południe, lecz na wschód zaopatrzony w zapas mocy podarowany przez jednego z producentów bakalii. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to walka z miejskim zgiełkiem Wrocławia, który mimo wczesnej pory pierwszej niehandlowej niedzieli da się odczuć dość wyraźnie. Nie wiem jak Wy, ale ja mam wrażenie, że wraz z wzrostem temperatury powietrza, wzrosła ilość idiotów za kierownicą, którzy za wszelką cenę chcą uprzykrzyć życie miłośnikom dwóch kółek. Ciężko mi ocenić, czy to czysta złośliwość, czy wrodzona arogancja polskich kierowców każe ich umysłom zachowywać się tak, a nie inaczej.

Ilość samochodów gęstnieje w okolicach Młyna na Psim Polu. Pomimo, że wokół wszystkie markety, ba, nawet większość Żabek jest zamknięta, handel targowy rozkwita. Tego ustawodawca chyba nie przewidział. Swoją drogą wypadałoby się wybrać w końcu na ten Młyn w poszukiwaniu jakichś perełek, bowiem znajduje się tam najpopularniejsza w regionie giełda rowerowa. Wróćmy jednak na trasę. Przez Wojnów, w otoczeniu kolejnych frustratów docieram do ronda w Łanach po blisko 30 kilometrach gehenny opuszczając w końcu Wrocław. Jadę w kierunku pierwszego celu, miejscowości Chrząstawa w gminie Czernica. Nie bez przyczyny pada tutaj nazwa gminy, bo kieruje nią – może nie tak znany jak bohater o którym zaraz – były ciężarowiec i Olimpijczyk z Barcelony Włodzimierz Chlebosz. Znany jest z promowania sportowców pochodzących z terenów, którymi zarządza.

Bo oprócz braci Macieja i Łukasza Bodnar to także pływaczka Oliwia Jabłońska, medalistka Paraolimpiad w Londynie i Rio de Janeiro, czy szermierz Jacek Gaworski. Ale zajmijmy się kolarzami. Maciej to ten młodszy i bardziej znany. Ubiegły sezon był chyba najlepszym w jego wykonaniu, a znakomitą formę przypieczętował zwycięstwem etapowym podczas Tour de France, będącego jazdą indywidualną na czas gdy stoczył walkę o cenne ułamki sekund z Michałem Kwiatkowskim, a następnie tytułem wicemistrza Europy w tej samej konkurencji, która dla mnie osobiście pokazuje prawdziwą siłę danego kolarza. Tutaj nikt nikomu nie jest w stanie pomóc, liczą się mocne nogi i jeszcze silniejsza psychika pozwalająca dojechać do mety na pierwszym miejscu.

W wyścigach etapowych rzadko może sobie pozwolić na samotne akcje (choć we wspomnianym Tour de France prawie mu się udało!), bo jego głównym zadaniem jest opieka nad Peterem Saganem, obecnie chyba najjaśniejszą i najbarwniejszą postacią światowego peletonu.

Starszy z braci, Łukasz zakończył zawodową karierę wraz z upadkiem grupy Verva ActiveJet, której barwy reprezentował. Wiąże się z tym mała anegdotka. Kiedyś, gdy zawodowe kolarstwo było mi zdecydowanie bardziej obce niż obecnie, gdy w zasadzie raczkowałem również jako kolarz-amator, zadowolony po podjechaniu pierwszy raz osławionego Gliczarowa, widzę innego kolarza, niesamowicie mordującego się z ponad 20% nachylenia. Strój ActiveJest w żaden sposób nie wzbudził podejrzeń, wszak był to popularny model sprzedawany amatorom, których na kilka dni przed kolejną edycją Tour de Pologne organizowaną z myślą o nich było w okolicy sporo. Żar lał się z nieba, co tylko dodatkowo przeszkadzało w podjechaniu wzniesienia, więc w kierunku spotkanego szosowca rzuciłem tylko

– Ciężko, co?

– No ciężko, ciężko.

Mimowolnie wsiadłem z powrotem na siodełko i ruszyłem za nim w kierunku Bukowiny, a dalej Głodówki. Gdzieś pod szczytem przełęczy z przeciwnej strony inni kolarze krzyknęli – O! Łukasz Bodnar, możemy zrobić sobie zdjęcie? a mi zrobiło się głupio, nie wiedząc kompletnie z nim przez ostatnich kilka kilometrów kręciłem. Był pierwszym zawodowym kolarzem, z którym miałem przyjemność jechać. O, taka anegdotka.

Jedźmy jednak dalej. Kilka kilometrów za Chrząstawą wjeżdżamy do Jelcza Laskowic, z którym związany jest kolejny bohater tego wpisu – Zdzisław Wrona. Dawniej kolarz ze sporymi sukcesami – mistrz i wielokrotny medalista mistrzostw Polski, drugi w Tour de Pologne, to najważniejsze z jego osiągnięć sportowych. Choć w kolarskich kronikach zapamiętany został głównie za sprawą jednego z etapów Wyścigu Pokoju w 1986 roku, gdy na finiszu pokonał słynnego NRD-owca Olafa Ludwiga. Dzisiaj prowadzi sklep rowerowy i próbuje zarażać kolejne pokolenia swoją kolarską pasją.

Później moje drogi z Brzegiem krzyżowały się wielokrotnie za sprawą dwóch wielkich pasjonatów z tego miasta żyjących basketem przez całą dobę, Tomkiem Kubiakiem i Mariuszem Kolektą. Tomka poznałem, gdy był młodym graczem prudnickiego Smyka i był on pierwszą osobą, która zainteresowała mnie żeńską koszykówką. Wraz z Mariuszem przeprowadzili dla portalu, którem miałem przyjemność dowodzić, internetową transmisję ze spotkania Pogoni z WKK Wrocław. Drużyna stworzona przez milionera Przemysława Koelnera i mająca w swoim składzie ówczesnych wicemistrzów świata U-19, Piotra Niedźwiedzkiego, Jana Grzelińskiego i syna właściciela, Jakuba próbowała zawojować II ligę. Magnesem przyciągającym ludzi na trybuny i do wszelkich relacji z ich spotkań nie była jednak wspomniana trójka, lecz Adam Wójcik. Legenda i ikona basketu w Polsce po wielu latach gry na najlepszych polskich i europejskich parkietach postanowiła wspomóc młody i ambitny zespół, który chciał przywrócić Wrocławiowi ekstraklasę.

To udało się za sprawą pieniędzy wspomnianego wyżej Pana, co wśród kibiców Śląska nie spotkało się ze specjalnym uznaniem (mówiąc łagodnie), a w jednym momencie istniały w mieście stu mostów dwa Śląski: “udawany” który licencję na grę w ekstraklasie, oraz prawdziwy, z Maciejem Zielińskim jako prezesem i Radosławem Hyżym jako zawodnikiem próbujący wrócić na szczyt zgodnie z zasadami Ostatecznie i to się udało, ale powrót był bardzo bolesny zakończony ponownym upadkiem, a kolejna próba odbudowy wrocławskiej potęgi – już bez legendy „Zielonego” i z Hyżym na ławce trenerskiej trwa właśnie w tej chwili. WKK zaś obrało inną drogę, w niedawno oddanym do użytku, najnowocześniejszym w Polsce ośrodku, szkoli kolejne roczniki i za sprawą trenerów pełnych pasji stara się i próbuje na ile jest w stanie doprowadzić polską koszykówkę do przyzwoitego poziomu.

Ta koszykarska dygresja jest w tym miejscu nieprzypadkowo. Otóż jedną z jaśniejszych postaci brzeskiej młodzieżowej koszykówki była Aleksandra Teklińska, którą za sprawą wspomnianych Tomka i Maria poznałem zdecydowanie wcześniej niż jej brata Adriana, który znakomitym występem w Hongkongu zwieńczonym mistrzostwem świata w ubiegłym roku oczarował kolarską Polskę. Podobnie jak Wojciecha Pszczolarskiego, również medalisty z Hongkongu, a także mistrza Europy. Kolarstwo w Brzegu było kiedyś równie popularne co koszykówka. Ba, to miasto będące kiedyś siedzibą Piastów Śląskich posiadało nawet swoją zawodową drużynę. Ta później przeniosła się do Żor, a obecnie jej siedzibą jest mała wieś leżąca pod Nysą, Piątkowice, bliska mi osobiście za sprawą babci, która właśnie tam mieszkała w młodości.

Opuszczamy Brzeg i drogą krajową nr 39 jedziemy dalej. Jest to droga dziwna. Ze względu na swój status wydawałoby się, że dla kolarzy dbających o swoje życie powinna być niedostępna, ale tak nie jest. Ilość aut, które mnie ominęły przez kolejnych ponad 60 kilometrów z Brzegu do Łagiewnik mógłbym policzyć na palcach rąk i stóp. Jej dobry i bardzo dobry stan nawierzchni wręcz każe z niej skorzystać, zamiast tułać się po lokalnych i niepewnych drogach gminnych. Tak też zrobiłem. Komfortowa jazda pozwala również na zachwycanie się otaczającym krajobrazem. Z jednej strony majestatyczna Ślęża z Radunią, po przeciwnej Wzgórza Strzelińskie, a w oddali całe pasmo sudeckie. W tych okolicznościach czas płynie niepostrzeżenie szybko, a ja docieram do Strzelina, miejscowości w której urodził się kolejny wybitny kolarz, Bartosz Huzarski. Tutaj też historia zatoczyła koło, bo w przedostatnim swoim zawodowym sezonie dojechał na metę jazdy indywidualnej na czas mistrzostw Polski usytuowaną na rynku tego miasteczka z trzecim najlepszym czasem, zdobywając brązowy medal. Bartek dzisiaj – już jako amator – wciąż jest aktywny na wielu płaszczyznach, wspiera założoną przez siebie szkółkę kolarską, rodzimy klub w Sobótce gdzie także mieszka, a ostatnio dał się poznać jako świetny komentator kolarskich wyścigów. Niedawno, podczas jednej z rozmów z nową poznaną mi osobą, gdy ta dowiedziała się, że dużo czasu spędzam na rowerze, usłyszałem:

– No, ja pamiętam kiedyś taki wyścig, prowadził Polak prawie cały wyścig, on się Huzarski nazywał.

– Tak, na Tour de France.

– No może, nie wiem, ale szkoda że nie wygrał, bo jechał świetnie.

Do Sobótki jeszcze dotrzemy, ale zanim ona zatrzymajmy się na chwilę w Olesznej. Znana przede wszystkim z XVII-wiecznego dworu i XIX-wiecznego kościoła , choć dla kolarzy bardziej jednak z paskudnej kostki brukowej, którą owa wieś jest wyłożona. Być może jest ona tajemnicą sukcesu wielu pochodzących z tej miejscowości kolarzy. Jan Faltyn i Jan Brzeźny to legendy lat siedemdziesiątych, gdy wraz z Szurkowskim i Szozdą byli idolami Polaków. Młodsze pokolenie, Paulina i Monika Brzeźne są obecnie idolkami kolejnych zapatrzonych w kolarstwo dzieci. Pamiętam pierwsze kryterium uliczne w Prudniku pamięci Stanisława Szozdy, gdy siostry Brzeźne odjechały rywalkom i samotnie dotarły do mety. Dzisiaj w peletonie pozostała już tylko młodsza Monika, starsza zaś odnajduje się w nowej dla siebie roli – bycia mamą.

Wyjeżdżamy z Olesznej ku Przełęczy Sulistrowickiej, gdzie wjeżdżamy na trasę Ślężańskiego Mnicha. Tej samej, na której za niecały miesiąc rywalizować będą zawodowcy i amatorzy, głosząc przy tym znane w środowisku hasło “kogo nie ma w Sobótce, ten sezonu nie otworzył”. Mknąc przez kolejne okrążenie nie będą myśleli nawet przez chwilę, aby zatrzymać się i odpocząć w pizzerii Peleton. Nazwa nie jest przypadkowa, bo jej właściciel i ostatni bohater tego wpisu, Marek Wrona, brat Zdzisława, o którym czytaliście wcześniej, to obok wspomnianego już Huzara najbardziej utytułowany kolarz z Sobótki. Jego największym osiągnięciem było wygranie Tour de Pologne, dzisiaj oprócz prowadzenia pizzerii ma swój sklep i warsztat rowerowy, będąc równocześnie wciąż aktywnym kolarzem.

Z Sobótki znaną miłośnikom dwóch kółek drogą przez Mietków wróciłem do domu kończąc podróż szlakiem kolarskich mistrzów, a przy okazji otwierając sezon na “200km+”. Otwierając z całkiem przyzwoitym wynikiem.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.