Szwajcaria to wspaniały kraj. Wielokulturowy, międzynarodowy i różnorodny językowo. No bo w jakim innym kraju jednego dnia usłyszysz trzy “narodowe” języki? A tak jest właśnie w Szwajcarii. W opisanym w części II wyzwaniu tak właśnie było. I choć sama gospodyni w Munster mówiła do mnie częściej po niemiecku, to w sklepie słyszałem już Bonjour! Po przekroczeniu przełęczy Nufenen dotarłem do kantonu Ticino by w Airolo usłyszeć Buon giorno. A za Grimsel w Innertkirchen Guten Tag. Niesamowite, prawda?
Powiem więcej. Konduktorzy, czy raczej “oficerowie pociągu” jak się ich w Szwajcarii określa dogadają się z Wami w co najmniej czterech językach: angielskim, niemieckim, francuskim i włoskim. A jak będziecie mieć szczęście to i po belgijsku i hiszpańsku się porozumiecie, jak pasażerowie międzynarodowego Pendolino Eurocity, który z Monachium przywiózł mnie do Zurychu. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Od kiedy jestem w Szwajcarii nigdy nie miałem problemów z dogadaniem się z kimkolwiek. Czy to w sklepach, pociągach, kempingach i hotelach. A nawet zwykli przechodnie, którzy widząc objuczony rower pytali dokąd zmierzam, nie mieli problemów z płynnym i swobodnym przejściem ze swojego “ojczystego” języka na język angielski.
Zresztą, jak mi powiedział Alain, w Szwajcarii nie ma pojęcia języka “ojczystego”. W szkole uczysz się trzech, w jego przypadku były to niemiecki (jako główny), francuski i angielski. A że jego ojciec pochodził z włoskiej części Szwajcarii, to i ten język zna bardzo dobrze! Przyznam Wam, że jest to imponujące i robi na mnie wrażenie.
Wybaczcie tą przydługą dygresję na wstępie, ale dzięki temu być może lepiej pozwoli Wam zrozumieć jak bardzo różnorodna jest Szwajcaria. Jeden region jest w szczególności wyjątkowy. To Ticino. Jedyny włoskojęzyczny kanton Szwajcarii, z najbardziej otwartymi i życzliwymi mieszkańcami. Zresztą od Lugano, jego najważniejszego ośrodka miejskiego rozpoczęła się kilka lat temu moja szwajcarska przygoda. Wróciłem do tego miasta z niepodrabialną radością.
Lugano przypomina nieco miejscowości Lazurowego Wybrzeża. Są palmy, plaże, jeziora. Szerokie deptaki i luksusowe butiki. Piękne i szybkie samochody. Przepych i bogactwo. Z drugiej strony zupełnie normalne podejście ludzi. Otwartych i radosnych. Serdecznych i przyjacielskich. Tak, jakby to były Włochy a nie Szwajcaria.
Opuszczając dworzec kolejowy udaję się w kierunku Monte Bre. To szczyt i jednocześnie osiedle Lugano górujące nad miastem. Nie zdobyłbym go, gdyby nie jedna rozmowa jeszcze przed wyjazdem.
– To gdzie chcesz jechać do tej Szwajcarii? Do Lugano?
– Też, ale nie przede wszystkim. Choć chciałbym tam wrócić, bo tam się zaczęło to moje uwielbienie do Szwajcarii.
– To jak będziesz w Lugano, musisz wjechać na Monte Brè!
– To chyba muszę sobie przygotowane ślady zaktualizować.
– Musisz, koniecznie!
Nie wiem tylko czy Róża wiedziała co mi proponuje po pokonaniu dzień wcześniej 5300 metrów elewacji. Bo choć widoki z Monte Brè są niesamowite, to podjazd tam już niekoniecznie jest przyjemny. Wprawdzie średnio to raptem 9 kilometrów i niecałe 7% nachylenia, ale im wyżej tym robi się ciekawiej, by w końcówce na betonowo-szutrowej nawierzchni przekroczyć 20% nachylenia. O tak, to było zabójstwo moich nóg. Ale jakże piękne!
Będąc w Lugano nie mogłem nie przekroczyć granicy i poromansować nieco z Włochami. Wjeżdżając do Como czułem się nieco sparaliżowany. Wzmożone kontrole policji na granicy, wszyscy wokół w maseczkach. Coś się zmieniło w ciągu kilku godzin, gdy sprawdzałem jakie obowiązują przepisy? Chyba nie. Włosi w Lombardii po prostu te maseczki noszą, choć nikt im nie każe. I tyle.
Moim celem w Como był podjazd znany z Monumentu Il Lombardia, Civiglio. Ale nie, tym razem to było zbyt trudne wyzwanie! Ruchliwa ulica i nachylenie nie spadające poniżej 15%. Wytrzymałem kilometr, po czym uznałem że to bez sensu, a ja jeszcze chcę coś popodjeżdżać podczas tej wyprawy! Zjechałem nad jezioro i jego brzegiem udałem się na północ, by jeszcze tego samego dnia móc wrócić do Szwajcarii.
Ale nogi nie kręciły się jak należy. Tak naprawdę, to w ogóle się nie kręciły, a gdyby nie wiatr w plecy to pewnie jeszcze szybciej zakończyłbym ten dzień. Dotarłem do Chiavenny, małego miasteczka otoczonego alpejskimi szczytami, z którego mogłem wybrać którędy wrócę do Szwajcarii. Przełęcz Splugen zostawiłem “na kolejny raz”, tym razem wybierając bardzo długi podjazd pod Malojapass. Długi i znów wymagający, bo z wysokości nieco ponad 200 m n.p.m. musiałem wspiąć się na ponad 1 800 m n.p.m. Mroczne chmury w których skąpane są góry dodają temu wyzwaniu powagi. Ostatnie serpentyny, choć najtrudniejsze, wchodzą najprzyjemniej. Na górze czuć wysokość i wrzesień. Wieje przenikliwie zimny wiatr, więc na plecach pojawia się obowiązkowo wiatrówka.
Zjazd do Sankt Moritz wzdłuż jeziora mija szybko, bo jadę z wiatrem. Czeka mnie jeszcze jedno wyzwanie tego dnia. Albulapass. Zastanawiając się co mógłbym podjechać w Gryzonii, wiedząc że nie mam już zbyt wiele czasu, natrafiłem na kilka intrygujących zdjęć. I choć Albula łatwa do zdobycia nie była, to zdecydowanie była tego warta! Krajobraz kosmiczny przypomniał mi wspinaczkę sprzed dwóch lat na Pico de Veleta, choć tam zabrakło zieleni, która tutaj rządziła wespół z granitowymi skałami. – Teraz już tylko zjazd do Austrii – tak sobie myślałem, choć wykres na Karoo nie potrafił oszukać. Podczas tego długiego, 70-kilometrowego zjazdu, musiałem jeszcze zaliczyć kilka zmarszczek.
7 dni, 960 kilometrów i 16 000 metrów w pionie. To był dobry tydzień z Szwajcarią w roli głównej.