Nie rywalizacja, nie wyzwania, nie osiąganie. Największą radość sprawia mi po prostu jazda na rowerze. Jazda w miejsce nowe, jak i te które znam doskonale. Do których tęsknię, do których zawsze wracam z niepodrabianą radością i uśmiechem na twarzy. Jeseniki są moim domem, o czym w moich tekstach mogliście się już niejednokrotnie przekonać. Bycie na Pradziadzie jest dla mnie czymś więcej, niż tylko zdobyciem szczytu. Zdobywałem go wielokrotnie, sto kilkanaście razy. To miejsce, które w moim kolarskim życiu ma bardzo istotne znaczenie. Zresztą jak i całe Jeseniki. To tam wszystko się zaczęło, to tam zwykłe kręcenie kilometrów zmieniło się w miłość do jazdy długo i dużo.

I tak, jeżdżę dużo. Nie będę się z tym kłócił. Przekroczenie 10 000 kilometrów wykręconych w tym roku 19 czerwca mówi samo za siebie. Ten rok pozostawiał mi spory niedosyt. Bo mimo, że tych kilometrów było sporo, to jednocześnie brakowało mi długiej jazdy, wielu godzin spędzonych w siodełku jednego dnia. Brakowało mi też Jeseników. Bo choć odwiedziłem je dwa tygodnie wcześniej, tuż po tym jak Czesi otworzyli swoje granice, to pogoda nie pozwoliła na wjechanie powyżej 1000 m n.p.m. Tą sobotę chciałem mieć tylko dla siebie. Tylko ja i one – moje góry. Wspaniałe i cudowne jak zawsze. Niezastąpione.

Wstałem o 2:30, gdy wiele innych osób nie zdążyło jeszcze położyć się spać. Niecałą godzinę później byłem już gotowy do wyjścia, do odkrywania Jeseników na nowo. Bo mimo że znam je doskonale i nie potrzebuję żadnych GPX-ów, to mam poczucie jakbym zdobywał je po raz pierwszy. Mam poczucie, że dostrzegam rzeczy i miejsca, które do tej pory omijałem. Takie są Jeseniki. Po prostu. I tym razem nie potrzebowałem żadnych wgranych śladów.

Po co? Drogę do granicy w Paczkowie pokonywałem wielokrotnie. Tam nie ma zaskoczeń. A później mogłem uruchomić moją wyobraźnię. Mogłem sam decydować, którą drogą podążyć. Przez Červenohorské Sedlo? Nie! Przez Ramzovą i Přemyslovské Sedlo, bo dawno nie jechałem. Zrobili asfalt? A gdzie tam! Tylko kamyczki wysypali. Tak klasycznie, po czesku.

W Loučná nad Desnou zatrzymuję się w „swoim” markecie. Zawsze tam staję, zawsze wiem że muszę zdążyć przed 12:00. Tak, sklepy w Czechach potrafią zaskoczyć. W weekendy w szczególności. Wchodzę i biorę to co lubię najbardziej. Kofola, bezalkoholowy Gambrinus, obowiązkowo Birell (zgadnij dlaczego). Tam też jest mój ulubiony żółty batonik bez czekolady, są Lentilky. Biorę trzy opakowania. Bez zastanowienia. Obok kartonika na białej kartce ktoś napisał czarnym flamastrem „Originál”. Bo jak to nie będzie już czeskich Lentilków? Krecika też zabierzecie?

Przede mną podjazd. Ciężki, choć bez przesady. 4. najtrudniejszy w tej części Europy, ale głównie ze względu na długość, nie nachylenie. Męczy, ale bez przesady. I cieszy. Jak nie wiem co! Meta na elektrowni szczytowo-pompowej Dlouhé stráně, to najlepsza miejscówka. Takiej kumulacji pięknych widoków nie znajdziesz nigdzie indziej! Gwarantuję. Na górę wjeżdżam mimo zakazu. Przez te kilkadziesiąt razy gdy tam byłem zawsze tam wjeżdżałem. I nigdy nikt mnie nie wygonił.

Zjazd piekielnie szybki, alpejski. Taki, jakiego nie znajdziesz nigdzie w najbliższej okolicy. Pobudza wyobraźnię, wyzwala adrenalinę. Daje poczucie wolności. I radość. Niepodrabialną. Tym razem kończę go szybciej i wjeżdżam na szutrówkę. Po to właśnie powstał #PanTytan. By móc uciec z asfaltu.

Pradziad ma wiele możliwości podjazdu, choć wielu zna tylko jedną. Ja wjeżdżałem tam co najmniej w czterech różnych kombinacjach. Tym razem wybieram wersję asfaltowo-szutrową. Z szutrem dobrym i bardzo dobrym. Podprowadzam dwa razy. Na 200-metrowej 20% ściance, gdzie luźne kamienie nie pozwalają podjeżdżać. I przed schroniskiem Švýcárna, gdzie kamienisty szlak jest po prostu dla mnie zbyt trudny. Na szczycie nic się nie zmieniło. Wszystko po staremu. Zmarzlina smakuje dobrze jak zwykle. Bo tu jest dobrze. Po prostu.

Tomek pisze, że jest blisko. Z Tomkiem znamy się od dawna. Widzieliśmy się nie raz. Czy to na wyścigu pod Górą św. Anny, czy w pociągu z Szklarskiej Poręby do Wrocławia po DNF na Race Through Poland. Ale chyba najczęściej jednak w Jesenikach. Bo to nasze góry. Po prostu. Zresztą tego dnia widzę jeszcze wiele innych twarzy. Pawła, Kamila, Andrzeja. Peter z Krnova jedzie jak zwykle swoją klasyczną sobotnią rundę. Panowie, dobrze Was widzieć. Znowu!

Za Mnichovem odbijam w moją ulubioną dróżkę na Rejviz. Nie lubianą. Średnio przyjemną. Czasem szutrową. Niewielu ją wybiera. Bo niby karbonowych stożków szkoda. Moje nie krzyczą. Jadą! A Rejviz to nie tylko piękna wieś i wspaniały mikroklimat. Dla mnie to coś więcej. To ucieczka. To spokój. To wspomnienia. Ważne, miłe, ale i trudne. Bo nie zawsze jest kolorowo. Czasem jest deszcz i burza. Lecz po burzy zawsze wychodzi słońce. Zawsze!

Czas wracać. Do siebie. Do codzienności. To był dobry dzień. 400 kilometrów. W sam raz. By znów poczuć. By się cieszyć. „Dlaczego nie pojedziesz na ultramaraton?” Bo nie potrzebuję. Jeszcze. Bo na rowerze daje mi radość co innego. Nie liczby, nie miejsca na mecie. Ja chcę jechać, a nie tylko przejeżdżać. Przeżywać, a nie tylko być. To moja radość. To moje szczęście. Ale kiedyś pewnie przyjadę. Znowu. Bo jesteście tam Wy. I Wasze historie. Wasze uśmiechy, Wasze rozczarowania. Dające motywację i zachęcające by wciąż chcieć.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.