Gdy zapytacie wujka Google, czym jest bikepacking, dostanie kilkadziesiąt stron z mocno zróżnicowanymi definicjami, jak i jeszcze bardziej odmiennymi radami dotyczącymi ekwipunku. Nie dziwi mnie to ani trochę, bo każdy z nas jest inny i każdy ma żądzę przeżycia na rowerze czegoś innego.
– Napisałbyś jakąś instrukcję, jak się spakować i tak dalej – po przyjeździe z realizacji projektu #chciećtomóc dość często słyszałem takie prośby odnosząc się do nich co najmniej sceptycznie. Bo coś takiego jak uniwersalna „instrukcja” zwyczajnie nie istnieje. Każdy, kto podejmuje próby przygód bikepackingowych sam wypracowuje swój styl i z biegiem czasu wie jakiego ekwipunku potrzebuje. Dlatego poniżej opiszę jak to wygląda z mojej perspektywy, co się okazało świetnym gadżetem, a co zbędnym balastem. To moje doświadczenia, które mogą być dla Ciebie źródłem inspiracji do stworzenia własnego bikepackingowego zestawu marzeń.
Swoją pierwszą bikepackingową torbę kupiłem jakieś pięć lat temu, gdy to pojęcie było w Polsce jeszcze dość obce i mało popularne. Miała służyć jako miejsce na rzeczy do przebrania przy dłuższych, niż 200 kilometrów dystansach. I tyle. Pierwszą „poważniejszą” wyprawę z sakwami zaliczyłem dopiero w ubiegłym roku, podczas prywatnego Tour de Dreams po Alpach. To było pierwsze tak długie doświadczenie z dość ubogim ekwipunkiem, który w którym i tak znalazło się sporo zbędnych rzeczy. W tym roku do tematu podszedłem poważniej. W zasadzie przez 8 miesięcy przed wyjazdem testowałem różne rozwiązania podczas krótkich mikrowypraw.
Rower
Po Alpach wiedziałem, że po raz drugi karbonowego roweru szosowego nie wykorzystam w trakcie wyprawy. Dlaczego? Po pierwsze tradycyjna szosówka bardzo mocno nas ogranicza, a czasami wręcz zmusza do poszukiwania objazdów. Przekonałem się o tym na terenie Parku Narodowego Stelvio, gdy szutrowa ścieżka rowerowa okazała się być dla mojego Rose zbyt trudnym wyzwaniem. Drugą kwestią, która determinowała poszukiwanie drugiego roweru był materiał ramy. Owszem, karbon jest świetny pod kątem tłumienia drgań i relatywnie mocny – ale tylko w warunkach drogowych. Tak naprawdę bardzo niewiele trzeba, by go uszkodzić. A wiedziałem, że będę wracał różnymi środkami lokomocji, gdzie przeciętny człowiek zwraca uwagę tylko na siebie, zupełnie nie szanując bagażu innych.
Wiedziałem, że chcę rower „szutrowy”. Głównie dlatego, że większość producentów swoje ramy dostosowuje już stricte do wypraw. Po żmudnych i długich poszukiwaniach wybór padł na Ridley X-Trail AL. Z Andrzejem kryjącym się pod brandem Bike4Race.pl, który jest autoryzowanym dealerem belgijskiej marki bardzo szybko doszliśmy do porozumienia i już w marcu Rysiek zawitał w moim mieszkaniu. Doceniłem go za bardzo fajną ramę i spore możliwości modyfikacyjne. Ze specyfiki fabrycznej wymieniłem kierownicę (na taką z flarą – od Ritchey), koła (na komponentach DT Swiss – R500, 350 DB, Competition), a na wyprawę wyciągnąłem jeszcze z szosowego Rose karbonową sztycę z siodełkiem Selle Italia SLR Flow. I tyle. Dzisiaj wiem, że potrzebuję jeszcze skrócić mostek i ściąć niepotrzebną część rury sterowej. Zakupu ani trochę nie żałuję, bo Ridley w 100% spełnił moje oczekiwania.
Modele, które brałem jeszcze pod uwagę to Fuji Jari 1.5, Kross Esker 6.0, CTM Koyuk 2.0, Canyon Grail 6.0 i Ribble CGR 725. Niestety, choć wyglądały bardzo ciekawie, każdy z nich miał typowy napęd szosowy, co przy chęci wjechania w różnorodny teren niekoniecznie byłoby dobrym rozwiązaniem. Z większością z nich był też mniejszy lub większy problem z dostępnością – cóż segment ten kwitnie.
Torby
To temat, który często wśród bikepacking’owców wzbudza sporo emocji. Ilość producentów, która dzisiaj zajmuje się szyciem takich akcesoriów jest tak duża, że każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie w zależności od zasobności portfela. A to sprawa kluczowa. Popularność rowerowych przygód determinuje zwiększony popyt i w dużej mierze nieuzasadnione ceny u poszczególnych producentów. Ja już kolejny rok z rzędu zdecydowałem się zaryzykować. Za cały swój zestaw (6 toreb) nie wydałem więcej jak 400 złotych. To bardzo niewiele.
A dość ekstremalne warunki z jakimi musiałem się zmierzyć (cały dzień ulewy w Szwajcarii i dwugodzinne gradobicie na Mont Ventoux), udowodniły mi, że pod kątem wodoodporności (która jest w moim subiektywnym odczuciu najistotniejsza) nie ustępują zdecydowanie droższym propozycjom. Są przy tym dość funkcjonalne i pojemne. Z przodu miałem zestaw Podsacs, oraz torbę na żywność z Decathlona, pozostałe trzy sygnowała marka Rockbros. Łącznie miałem do dyspozycji około 25 litrów pojemności, by było w zupełności wystarczające. A ich zawartość była następująca:
Torba podsiodłowa 14 l
Koszulka rowerowa (x2) | Spodenki z wkładką (x2) |
Potówka | Rękawki ocieplane |
Nogawki kompresyjne | Owiewki wodoodporne |
Buff | Czapka wodoodporna |
Rękawice wodoodporne | Śpiwór |
Koszulka T-Shirt | Krótkie spodenki „cywilne” |
Skarpety (x2) | Bielizna |
Torba na kierownicę 4 l
Namiot + mata | Materac |
Ręcznik szybkoschnący | Kosmetyczka (pasta, szczoteczka, żel pod prysznic, mydło w płatkach, spray na owady) |
Kuchenka (tabletki spirytusowe + aluminiowa blaszka) | Krem do opalania (50+) |
Torba na kierownicę 2,5 l
Dokumenty (dowód osobisty, karta EKUZ, bilety FIP, kopia ubezpieczenia) | Dane kontaktowe do ambasad i konsulatów |
Apteczka | Chusteczki nawilżane (duża paczka) |
Powerbank 20 000 mAh | Zapasowy telefon |
Multiładowarka USB + kable | Notes + długopis/ołówek |
Torba pod ramę 1,5 l
Spodnie wodoodporne | Wiatrówka wodoodporna |
Zapasowe dętki (x2) | Mini plecak |
Linki (hamulcowa+przerzut.) | Trytytki |
Torba na ramę 1,0 l
Telefon podstawowy | Powerbank 10 000 mAh |
Karta płatnicza | Klucze |
Multitool survival | Chusteczki nawilżane (mała paczka) |
Narzędziownik pod ramą
Olej ceramiczny | Multitool rowerowy |
Łyżki do opon | Klocki hamulcowe |
Redukcja schreder/presta | Spinki do łańcucha |
Taśma izolacyjna | Łatki samoprzylepne |
Rower
Światła (przód – Mactronic, tył Seesense, Mactronic) | Komupter z mapami (Wahoo) |
Bidony (0,9+0,6l) | Pomkpa, gaz pieprzowy |
Gadżety
Są pewne rzeczy, elementy ekwipunku bez których nie wyobrażam sobie długodystansowej jazdy na rowerze. Poprawiają komfort i odczucia z jazdy. Wśród najważniejszych, które zabiorę na kolejne wyprawy wymieniłbym:
Voile Straps
Bardzo długo byłem sceptyczne nastawiony do tego rozwiązania, nie wierząc, że kawałek gumy może zdziałać tak wiele. Voile Straps bo o nich mowa, to według wielu jeden z najciekawszych i najbardziej pożądanych akcesoriów do bikepacking’u. Mi pozwolił utrzymać choćby tylną torbę bez potrzeby ciągłego podciągania pasków. O tym jak bardzo jest pożądany przekonałem się przed swoim wyjazdem – dostępność była mocno ograniczona, a kolejni sprzedawcy w Polsce i Europie nie byli w stanie odpowiedzieć, kiedy będą mogli sprowadzić magiczne paski. Ostatecznie kupiłem je zupełnie przypadkiem „po sąsiedzku”, w outlecie sportowym kilka kilometrów od swojego mieszkania.
Torba na bidon
Do tej torebki długo nie mogłem się przekonać. Wykorzystywana była do zupełnie innych rzeczy, niż przewidział to producent. Przetrzymywałem tam pożywienie, którym mogłem się posilić w trakcie kręcenia. Dzięki temu miałem wolne tylne kieszonki, co okazało się niewątpliwie ważne przy codziennej jeździe około 200 kilometrów.
Shelter tape
Kto z Was lubi porysowaną ramę? Zapewne nikt. A korzystanie z różnego rodzaju toreb mocowanych na ramie właśnie determinuje mniejsze lub większe problemy z tym związane. Aby zachować fabryczny lakier i cieszyć się lśniącą maszyną wykorzystuję w newralgicznych miejscach shelter tape, znaną również pod nazwą helitape. To specjalna folia – dość gruba – której zadaniem jest ochrona naszej ramy przed czynnikami zewnętrznymi. W ten sposób mam zabezpieczone wszystkie miejsca styku z montowanymi torbami, a także dolną rurę narażoną na odbicia kamieni. Warto dodać, że jest to proste i łatwe do usunięcia rozwiązanie, choć z tym drugim wiąże się też pewien problem. Na główce ramy w trakcie przedwyprawowych testów siły tarcia zwyczajnie taśmę zdarły, dlatego w tym miejscu postawiłem na starą oponę – Vittoria Rubino Pro, która moim subiektywnym zdaniem jest nie do zniszczenia.
Tego bym nie zabrał
Są też rzeczy, które sprawiały więcej kłopotów, niż pożytku. Może nie tyle bym nie zabrał ich w ogóle, ale wcześniej dwa razy bym się zastanowił nad ich sensem. Pierwszym takim elementem był dodatkowy uchwyt, który z założenia miał służyć do zamontowania lampki i w razie potrzeby telefonu. Zasadniczo jest to fajny i ciekawy gadżet, o ile nie jest to najtańszy i najlichszy plastik. A taki właśnie zakupiłem. Wytrzymał raptem kilka dni, połamany wyrzuciłem w którejś francuskiej wsi. Drugim elementem, który był ciężki i w ogóle go nie wykorzystałem był dodatkowy powerbank o pojemności 20 000 mAh. Podróżując po Europie tak duży zapas dodatkowej mocy okazał się zbędny, a ważył blisko pół kilograma. Następnym razem zabrałbym tylko i wyłącznie mniejszy – 10 000 mAh, a w razie awarii kupił kolejny w pierwszym lepszym markecie.
Ostatnią rzeczą, która swoimi gabarytami zajęła sporo miejsca była apteczka. Ładnie zapakowaną, dedykowaną rowerowym podróżnikom otrzymałem od Allegro. Podobnie jak w przypadku powerbanku kolejnym razem zastanowię się nad sensem przewożenia tak dużego zestawu. Kilka plastrów, bandaż i folia NRC w zupełności by wystarczyły.
Jedzenie
To temat rzeka, bo co człowiek, to inne preferencje. Źródłem moich kalorii był przede wszystkim suchy prowiant kupowany w licznych marketach. Nie ograniczałem się do żadnego, ale najczęściej korzystałem z usług znanej w Polsce sieci z niebiesko-żółtym logo. Głównie dlatego, że podział alejek był mi znany i nie traciłem czasu na poszukiwanie tego, co danego dnia poszukiwałem.
Gdy nocowałem w hotelach/hostelach obowiązkowo zaliczałem gorący posiłek. Czasem była to ostra zupa cebulowa, innym razem zwykła owsianka ugotowana na mleku. Nie miałem potrzeby jeść „tradycyjnych” obiadów i poszukiwać restauracji. Owszem, po kilku dniach monotonnego wchłaniania bagietek, serków homogenizowanych, bakalii i słodyczy organizm się buntował, ale potrafiłem to przezwyciężyć.
Dlatego też w swoim ekwipunku nie miałem żadnej wielkiej kuchenki i kartuszy gazowych, a jedynie kawałek blaszki i suchy spirytus w tabletkach, które pozwoliły mi każdego poranka w namiocie cieszyć się świeżą kawą. Bez niej nie potrafiłbym ruszyć w dalszą drogę.