Na początku był rower. Życie toczyło się przyjemnym rytmem, ludzie jeździli do i z pracy, krążyli wokół swoich miejsc zamieszkania. Przez pewien czas byli szczęśliwi, dopóty nie włączył się naturalny ludzki odruch rywalizacji. Jazda na rowerze stała się kolejnym obszarem gdzie zaczęliśmy ze sobą konkurować. Zamiast przyjemności z jazdy liczyć zaczęła się prędkość, wytrzymałość, ludzie zaczęli oszukiwać i stosować nieczyste zagrywki, tylko i wyłącznie by zyskać przewagę nad innymi.

Żyjemy w środku kolejnej technologicznej ewolucji rowerowej, której celem jest zyskanie tego, co w jeździe na rowerze dla przeciętnego śmiertelnika powinno mieć znaczenie marginalne. Kiedyś po prostu jeździło się na rowerze, dzisiaj Janek jest kolarzem szosowym, Andrzej startuje w wyścigach XC, Ania szaleje na downhill’u i łatwo się obraża gdy ktoś powie o jej pasji enduro. W tym momencie do i tak zatłoczonego świata rowerowego wkracza gravel. Rower, który dla wielu jest tylko i wyłącznie marketingowym wymysłem naszych czasów, dla innych istnym „człowiekiem renesansu” kolarskiego świata czerpiącym z wspomnianej ewolucji tylko to co najistotniejsze – bez fanaberii i sztuczek spotykanych w rowerach zaprojektowanych wyłącznie do wyścigów.

Gdy spytasz się kilku osób jakiego roweru oczekują dla siebie, to przy wszystkich wariacjach odmian kolarstwa większość odpowie, że tak naprawdę szuka prostego roweru. Roweru, który będzie wygodny, bezpieczny i niezawodny. Roweru, który z punktu A zaprowadzi nas do punktu B nie zważając na podłoże i innego rodzaju przeciwności. Tą definicję spełnia gravel. Jeżdżąc rowerem szosowym wiele razy w myślach marzyłem „ale fajnie było by tam wjechać”, ale wąska opona znacząco ograniczała możliwości i była barierą nie do przeskoczenia. Wiedziałem, że prawdziwe piękno wielu miejsc, które odwiedziłem do tej pory jest ukryte w głębi lasu, pomiędzy kolejnymi dolinami, gdzie nikt nawet nie próbował poprowadzić asfaltowej nawierzchni. Gravel przestał mnie ograniczać. Z nim żadna droga nie jest już straszna, a nawet gdy się skończy zawsze możesz wziąć ramę na ramię i podążyć dalej za przygodą.

Dlatego z niecierpliwością wyczekiwałem momentu, gdy w swoim zapełnionym kalendarzu będę mógł znaleźć chwilę, by móc odkryć na nowo moje Jesioniki. Cztery dni pozwoliły tak naprawdę tylko w jakiś minimalnym stopniu liznąć to, co do tej pory było zupełnie niedostępne. Zapraszam w – dość krótką – podróż po kolejnych ścieżkach Jesenickich hor.

Na Kopę Biskupią

Naszą podróż rozpocznijmy w Prudniku, przy Parku Miejskim. Szlakiem niebieskim nazywanym królewskim podążamy do wyjazdu z miasta, gdzie po wjeździe do lasu polbruk zamienimy na szuter. Kierujemy się na Dębowiec jadąc tą samą drogą, którą rokrocznie tysiące dzieci pokonuje „Rajd Maluchów”. W tym roku 1 czerwca odbędzie się już jego 40. edycja – tak na marginesie. Z prawej strony mijamy stadninę koni, następnie Kobylicę wjeżdżając do wsi. Na chwilę musimy wrócić na asfalt, którym docieramy do samej Pokrzywnej. Mijamy kompleks Rosenau, za mostem odbijając w lewo po dość sporych luźnych kamieniach docierając do Drogi Saperskiej będącej łącznikiem znajdującej się nieopodal leśniczówki z schroniskiem pod Biskupią Kopą. Oprócz spełniania funkcji związanych typowo z działalnością nadleśnictwa jest idealnym szlakiem rowerowym, dostępnym dla upartych również na klasycznych szosówkach. Bardzo przyjemnym szutrem docieramy do przełęczy pod Zamkową Górą, gdzie czeka nas najcięższy fragment z nachyleniem przekraczającym 15%. Na Stravie oznaczony jako „sztywny szuter”.

Dalej przez Plac Konrada Habla i Przełęcz Mokrą docieramy do schroniska „Pod Biskupią Kopą”.  Próba zdobycia szczytu tylko na rowerze kończy się tuż za nim, gdzie ilość luźnych kamieni i nachylenie nie spadające poniżej 20% nie pozwala na takie szaleństwa. Za szczytem obieram „ten łatwiejszy szlak” do przełęczy Petrovy Boudy, skąd klasycznie asfaltem zjeżdżam do Petrovic.

Droga drwali

Na skrzyżowaniu mijamy jedną z najlepszych w okolicy Palirny – czyli gorzelni, skręcając w lewo na Hermanovice. Droga drwali była kiedyś chętnie odwiedzaną przez lokalnych kolarzy pozwalając urozmaicić kolejne treningi. Z biegiem lat stała się kolarskim przekleństwem, a przejeżdżając nią dzisiaj na rowerze szosowym możemy sami się zdziwić ile słów uznanych za nieparlamentarne znamy. Wiele fragmentów jest pozbawionych asfaltu, a tam gdzie się jeszcze uchował trzeba uważać na liczne „kratery księżycowe”. To, co jest przeszkodą dla roweru szosowego nie stanowi problemu dla gravela, który w takich warunkach radzi sobie nadzwyczaj dobrze. A wynagrodzeniem trudów związanych z podjazdem jest wspaniała panorama na Pradziada.

Na Rejviz nieco inaczej

Nie potrafię zliczyć ile razy nazwa tej małej osady pojawiła się już na blogu. Rejviz jest dla mnie miejscem szczególnym, miejscem który swoją magią przyciąga. Kiedyś był odskocznią od codzienności, a dzisiaj każdy przejazd wzdłuż drewnianych domów, za każdym razem wyglądających inaczej to przeżycie wyzwalające nieopisane emocje. Możliwości wjazdu jest sporo więcej, niż klasyczne dwie z których korzysta się najczęściej. Po zjeździe do Hermanovic udaję się w kierunku Vbrna pod Pradziadem, by tuż za miejscowością odbić do lasu zgodnie z rowerową drogą nr 55. Jadę doliną Czarnej Opawy pod ruiny zamku Koberštejn, który jeszcze w XV wieku strzegł ważnego szlaku handlowego tędy biegnącego. Trzymając się asfaltowej ścieżki dotrzemy do Starego Rejvizu i dalej do Chaty Svobody. Co istotne, szlak jest w pełni asfaltowy, choć rzadko wykorzystywany przez kolarzy szosowych.

Zupełnie inaczej sytuacja wygląda, gdy jedziemy od strony Jesenika. Mijając przysiółek Detrichov docieramy do charakterystycznego zakrętu na którym wjeżdżamy w leśną ścieżkę, początkowo asfaltową, która jednak dość szybko zmienia się w szuter, miejscami dość ciężki. Droga ta jest też sztywniejsza, niż jej „tradycyjny odpowiednik”. Zresztą fakt że do Rejviz mamy 5 km, a nie 8 o tym świadczy doskonale. Mimo trudności – które są jak najbardziej do przełknięcia – zdecydowanie polecam ten wariant każdemu, kto ma rower, który pozwoli mu nią przejechać.

Zlatý Chlum

Ten szczyt z charakterystyczną wieżą widzianą już daleko od Jesenika przyciągał moją uwagę od dawna. Wiedziałem, że jest możliwość dostania się tam rowerem od strony Jesenika, ale na przekór tej wiedzy, wjechałem w szlak turystyczny tuż za Rejviz. Bardzo szybko atrakcyjna ścieżka zamieniła się w pełen konarów, głazów i gęstej ściółki leśnej trakt, którym ciężko było jechać. Ścinka drzew dodatkowo sprawiła, że zgubiłem ślad. Rama na ramię i idziemy w górę. Open Street Maps, ani Google Maps nie potrafiły pomóc, więc pozostawało obranie azymutu i pnięcie się do góry. Po dobrej godzinie błądzenia znalazłem się na szczycie, skąd już – zdecydowanie przyjemniej – zjechałem przez Kryzovy Vrch do Jesenika.

Rychleby bez ścieżek

A gdy o Jeseniku mowa, to nie sposób było nie zajrzeć w Rychlebskie lasy. Mijam miejscowość Cervena Voda, która jak zwykle zapełniona jest amatorami kolarskich przeżyć. Przez chwilę podążam Rychlebskimi stezkami, wraz z grupą kilku polskich jeźdźców enduro. Popularne single nie kręcą mnie tak bardzo, jak tajemnice ukryte powyżej wjazdu na szlak Dr Wiessnera. Szutrowa droga prowadzi mnie w miejsca które są dostępne tylko dla lubiących podążać własnymi drogami i kreować swoje prywatne przygody. Zagłębiam się w otchłań piękna Złotych Gór mogąc nasłuchiwać tego co wokół i zachwycać oczy kolejnymi zjawiskowo wyglądającymi formacjami skalnymi. Po kilku kilometrach wspinaczki docieram do asfaltowej ścieżki, którą zjeżdżam do Vapenne. Mało mi widoków, więc odbijam na Lazne Jesenik by móc nakarmić oczy na kilka najbliższych dni.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.