Teneryfa. Największa z Wysp Kanaryjskich, a przy okazji najlepsza pod względem treningowym dla kolarza amatora. Dlaczego? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie w 10 punktach poniżej. UWAGA! Jeśli szukasz „tradycyjnego” i nudnego przewodnika, to zmień stronę. Tutaj tego nie znajdziesz. Poniższe jest moim spojrzeniem na hiszpańską wyspę, tego jak ją zapamiętałem.

1. Vilaflor czyli must have każdego szanującego się kolarza

Spoglądasz na zdjęcia na Instagramie największych kolarskich marek? Charakterystyczny równy asfalt, białe murki ograniczające pas drogi i wijące się zakręty. Z dużym prawdopodobieństwem większość z tych zdjęć pochodzi z 13-kilometrowego podjazdu z Granadilla do Vilaflor. Nie jest on specjalnie wymagający, ale w porównaniu z wcześniejszymi kilometrami prowadzącymi od wybrzeża, znacząco uspokaja się tu ruch. To główna droga prowadząca w kierunku Teide, którą i my podjechaliśmy pod wulkan. Ale o tym jeszcze później.

To idealny podjazd treningowy i… fotograficzny. Z dużym prawdopodobieństwem znajdziesz tutaj sporo kolarzy, w tym tych z zawodowego peletonu. To miejsce które takie marki jak Rapha, Pas Normal Studios czy Assos wybierają do sesji zdjęciowych swoich kolekcji. A ostatnie dołączyła do nich także polska Luxa.

Podjazd to jedno, ale na jego końcu (choć to niekoniecznie dobre stwierdzenie, skoro za miejscowością podjazd ciągnie się dalej pod Teide) znajduje się urocza miejscowość Vilaflor. Jedna z najładniejszych na całej Teneryfie. Jej ulice i domy świadczą o historii środkowego regionu wyspy, oddalonego od zgiełku ośrodków turystycznych sąsiadującego południa. A jej dziedzictwo naturalne i kulturowe zasługuje na niespieszną wizytę. Na uroczym ryneczku możecie usiąść w cieniu przy wyśmienitym leche y leche i pysznej bocadilli. A później wspinać się dalej.

2. Masca czy Anaga i dlaczego to pytanie jest bez sensu

Teneryfa jest wyspą wulkaniczną, co będziecie dostrzegać bardzo często podczas przemierzania kolejnych kilometrów na rowerze. Są jednak miejsca na wyspie, które nieco zaprzeczają tej tezie. To Masca i Anaga. Dwa bardzo zielone i zjawiskowe zakątki wyspy, których ominięcie jest grzechem. Sporym.

Po kilku dniach podjeżdżania wokół Teide w naszej grupie padło hasło: „To Masca, czy Anaga? Bo obu nie damy rady.” Ale jak to nie damy rady? Zadanie tak pytania i konieczność wybierania pomiędzy tymi dwoma miejscami jest bardzo niestosowne. Odwiedzenie obu jest koniecznością. Bezapelacyjnie. Oba zachwycają swoją różnorodnością i odmiennością od pozostałej części wyspy. I nie da się ich porównać, bo każda zachwyca na swój sposób.

Nie są to ogromne obszary, bo pętle miały odpowiednio: dla Anagi 80 kilometrów, a dla Masca 50 kilometrów. Można je oczywiście w wielu miejscach rozwijać, dorysowując ogonki, ale w moim przypadku były to dwa trudne dni, podczas których zmagałem się z silnym przeziębieniem, więc taki kilometraż okazał się być wystarczający, a nawet wręcz mocno wymagający.

To, co jest również charakterystyczne to podjazdy. Gdy w Anadze zjedziecie na plażę Benijo, która jest absolutnym fotograficznym sztosem, to w drodze powrotnej czekać Was będzie długi i trudny podjazd, którego nachylenie momentami wzrośnie do kilkunastu procent. Jednak prawdziwą mekką sztywnych ścianek są okolice doliny Masca. Choć cała Teneryfa jest mocno górzysta, to właśnie tam jest najbardziej stromo, ale i najbardziej spektakularnie.

Główny podjazd został osławiony właśnie za sprawą swojego dość wysokiego nachylenia. Strava podaje, że średnio jest to niemal 11% na 4-kilometrowym segmencie, ale wielokrotnie ta wartość oscyluje w okolicach 15%, czasami docierając do magicznej bariery 20%. Choć podjeżdżanie samo w sobie trudne tam nie jest, to jednak przy dużym ruchu samochodowym, o który nie trudno nawet późnym popołudniem, może sprawiać problemy.

Odwiedzenie tych dwóch miejsc moim zdaniem jest istotniejsze, niż podjechanie pod Teide.

3. Las Vegas – jak w pogoni za Saganem znaleźliśmy Rohana Dennisa

Był trzeci dzień naszego wyjazdu na Teneryfę, gdy duża część grupy po wyzwaniu podjeżdżania w silnym i porywistym wietrze uznała, że potrzebuje odpoczynku. No, ale nie my z Piterem! – To gdzie jedziemy? – tak zadane pytanie szybko znalazło odpowiedź po przeglądnięciu okolicy w aplikacji Komoot. – Do Las Vegas! Wprawdzie kasyn nie było, ale i tak było zaje…. pod górę.

Las Vegas na Teneryfie to urocza wioseczka położona w środku niczego do której prowadzi niczego sobie podjazd z idealnie gładkimi asfaltami. No i na tym można by zakończyć opis, gdyby nie wiadomość od jednego z Was: – Ej, tam Sagan był niedawno. Faktycznie, dwa dni przed nami Peter Sagan dotarł do kanaryjskiego Las Vegas chwaląc się tym nawet na swoim Instagramie.

Fakt, że Teneryfa jest jednym z miejsc treningowym kolarzy zawodowych nikogo dziwić nie powinien. Nigdzie indziej w Europie nie da się w lutym jeździć na dużej wysokości w krótkich spodenkach! Hotel Parador de Cañadas del Teide jest miejscem w którym zawodowe ekipy mają swoje pokoje i osobne wejście, by nikt nie zakłócał ich spokoju. Spanie na wysokości 2200 metrów i trenowanie na licznych podjazdach pozwala na osiągnięcie optymalnej formy już na początku sezonu.

Fakt obecności w tym samym czasie co my Petera Sagana na wyspie wzmagał chęć upolowania go gdzieś na trasie. Tego uczynić się nie udało, za to ostatniego dnia mojego pobytu na Teneryfie, podczas ostatniej wspinaczki do Vilaflor w pewnym momencie wyprzedziło mnie dwóch gości w strojach Jumbo-Visma, podrawiając „Hola!”.

Pewnie pozwoliłbym pojechać im dalej, gdybym nie dostrzegł na spodenkach nazwisk Dennis i Laporte. Tak, siedziałem na kole mistrza świata Rohana Dennisa. I to na podjeździe!

4. La Laguna tak, Las Americas nie

Różnorodność Teneryfy dostrzec można nie tylko w walorach przyrodniczych. To przecież turystyczne centrum w którym obok wspaniałych zabytków architektury znajdziecie sporo tandety i kiczu. Wśród tych pierwszych można wymienić wspomniany już wyżej Vilaflor, wspaniałe miasteczko San Andres u podnoża Anagi i przede wszystkim La Laguna. Ta ostatnia miejscowość należy do aglomeracji Santa Cruz de Tenerifa, czyli stolicy wyspy. Choć w poprzednich wiekach była samotną stolicą. Do dzisiaj zachowało się większość miasta, które pamięta XVI wiek, a za sprawą swojego piękna i ilości zabytków w 1999 roku została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Z drugiej strony, poza pięknem Teneryfy odnajdziecie kicz i przerysowaną rzeczywistość. Takim największym i najbardziej namacalnym miejscem jest „Złota mila południa Teneryfy” w Las Americas. Aleja sklepów z brandami największych tego świata wzbudziła we mnie – mówiąc łagodnie – duży niesmak.

5. O co z tym Teide

Wulkan Teide to najwyższy szczyt wyspy dostrzegalny niemal z każdej jej strony. Wznosi się na poziom ponad 3800 metrów. Wejście na szczyt było na liście „to do”, ale za sprawą śniegu okalającego szczyt i dość ekstremalnego wiatru który mocno dokuczał już na 2300 metrów ten punkt programu trzeba było sobie odpuścić.

Dla kolarzy najbardziej interesujący jest podjazd pod szczyt, który jadąc od morza jest bodaj najdłuższym podjazdem w Europie. Choć nie jest to jednostajne podjeżdżanie, bo są chwilowe zjazdy, to faktem jest że przez około 60 kilometrów można wyjechać na ponad 2400 metrów nad poziomem morza. Od zera!

Sam podjazd nie należy jednak do specjalnie trudnych. W porównaniu do Pico de Veleta, który zdobywałem mając w nogach 2800 kilometrów z Polski przez 14 dni, podjazd na Teide to przedszkole. Odpowiednio zaopatrzeni w zapasy wody i jedzenia zrobicie to z niepodrabialną przyjemnością. Dla mnie jeszcze większą przyjemność sprawiła jazda z „lokalnymi tubylcami”, czyli Weroniką i Adamem, którzy mieszkają na wyspie przez okres zimowy.

Nie powiedziałbym, że wjechanie pod Teide z poziomu morza jest koniecznością, w szczególności że pierwszych kilkanaście kilometrów będziecie musieli pokonać przy sporym ruchu samochodowym. Same okolice wulkanu jednak warto odwiedzić, choćby ze względu na otaczający Teide krajobraz.

6. Tenerife Divide czyli gravel rządzi Panie!

W niemal każdym przewodniku po Teneryfie znajdziecie informacje, że najlepiej zabrać lub wynająć tam rower szosowy. Bzdura! Choć moja grupa była stricte szosowa, to #PanTytan został przygotowany do walki w trudniejszym terenie. Ubolewam tylko nad tym, że z powodu problemów z gardłem, które spowodowała calima i ogólnym osłabieniem musiałem sobie odpuścić eksplorację gravelowych tras z Weroniką.

Podczas każdego ze spotkań z Werką i Adamem dostałem sporo wskazówek gdzie wjechać, by cieszyć się jeszcze bardziej pięknem Teneryfy. Dowiedziałem się też, że dzięki temu nasze możliwości są w zasadzie nieograniczone. Tak naprawdę rower gravelowy pozwoli Wam na osiągnięcie pełnej radości. Dzisiaj wiem, że podczas kolejnej wizyty na Teneryfie towarzyszyć mi będą opony minimum 40 milimetrów.

7. Cafe.PRO Teneryfa – inspirująca historia o życiu. Przy kawie

Kawa i kolarstwo stanowią od wielu lat nierozerwalny związek. Wie to doskonale Dorota, która prowadzi na Teneryfie najbardziej kolarską z kawiarni. Kawiarnię, która cyklozą jest wręcz przesycona. Jest to projekt bardzo młody, bo otwarty raptem w grudniu, ale już dzisiaj mający grono swoich wiernych fanów. Nie ma się czemu dziwić. Kawa w Cafe PRO Tenerife jest wyśmienita, jakąkolwiek byście nie zamówili. A sernik… smakuje jak w domu.

Historia Doroty to inspiracja dla wielu, którzy mają wątpliwości co do swojego życia i tego czy warto w nim robić to co się naprawdę kocha. Cztery lata temu, po piętnastu latach spędzonych w korporacji podjęła najważniejszą decyzję swojego życia. Rzuciła pracę i wyruszyła na Teneryfę, z hiszpańskiego kojarząc co najwyżej „Buenos Dias” i „Buenos Aires”.

Teraz właśnie spełniła swoje największe marzenie, otwierając kawiarnię, o której w kolarskim świecie będzie (a w zasadzie już jest!) bardzo głośno. Tego jestem pewien.

8. Barraquito i sangria

No, ale przecież nie samymi krajobrazami żyje człowiek! Trzeba coś pić i jeść! Najlepiej lokalnie! Wizyta w Hiszpanii nie może obejść się bez gaspacho, czyli największego przysmaku Półwyspu Iberyjskiego. I Wysp Kanaryjskich również! To płyn na bazie pomidorów, który można pić jako zupę, ale równie dobrze na zimno jako orzeźwiający napój. Jeśli jeszcze nie znasz tego smaku, to jest to murowany numer jeden.

Punkt wyżej wspominałem o kawie, a będąc na Teneryfie nie da się przejść obojętnie obok pozycji w menu określonej „Barraquito”. To specjalna wersja kawy, wraz z mlekiem i wkładką w postaci likieru. I zanim rzucicie argument, że alkohol na rowerze nie przystoi, to wiedzcie, że daje prawdziwego kopa, a po kilku kilometrach podjazdu inne procenty bardziej będą męczyć Wasz organizm. Teneryfa słynie z jeszcze jednej wariacji kawy zwanej leche y leche, czyli po polsku najprościej mówiąc „kawa z mlekiem”.

Jeśli chodzi o mocniejsze trunki, to bezapelacyjnie musicie skosztować sangrii. To mocny drink na bazie czerwonego wina, owoców i dodatkowej wkładki. Smakuje wyśmienicie, a wchodzi… szybko. I nie zdziwcie się, że przy zamówieniu półlitrowego dzbanka, kelner spojrzy na Was z sporym zdziwieniem. Ej, w końcu z Polski przyjechaliśmy, nie?

Odnośnie cen. Te Was nie zabiją. Prosta kawa espesso czy americano to przeważnie koszt 1 euro, leche y leche czy barraquito jest nieco droższe, ale rzadko kiedy przekracza 2 euro. Litrowe gaspacho oscyluje też w okolicach 2 euro, pół litra sangrii to 5 euro, zaś zwykła woda w 8-litrowych baniakach (bo taką kupować nam było najwygodniej) kosztowała nieco ponad 1 euro.

9. Bocadille, Papas Arrugadas i ciastka migdałowe

Podobno w kwestii jedzenia nie jestem wybredny. Zjem co mi dadzą. Na Teneryfie jednak było kilka hitów, które na długo zostaną w pamięci. Po pierwsze: niesamowite bocadille czyli po prostu kanapki. Z czym tylko zapragniecie, bo niemal w każdym barze czy restauracji gdzie je jedliśmy wariacji było co najmniej 20. Świeże, sycące i dające energię na dłuższy czas.

Prawdziwym sztosem Teneryfy są ziemniaczki Papas arrugadas. Pieczone w mundurkach z dodatkiem lokalnych sosów skradły nasze serca. Smakują zupełnie inaczej, niż znane nam na co dzień polskie kartofle. Oczywiście będąc w Hiszpanii, trzeba spróbować paellę, czyli danie z ryżu które ma sporo różnych wariacji. Na Teneryfie jej poza klasyką, spotkacie najczęściej wersję z owocami morza.

A co poza tym? Niemal wszystko co dusza zapragnie. Wszystkie kuchnie świata, choć trzeba uważać by się nie potknąć, czyli trafić do miejsca serwującego niekoniecznie to, czego oczekujecie. Tak było w moim przypadku z pizzą pierwszego dnia, która pizzą była tylko z nazwy. Bardzo grube i spalone ciasto, czy żółty ser zamiast mozarelli to takie główne grzechy. No, ale było też wybitnie dobrze, jak choćby w rybnej restauracji, gdzie zjadłem łososia takiego jak nigdy wcześniej w życiu.

Z przekąsek sklepowych murowanym faworytem okazały się wytwarzane w Vilaflor ciastka migdałowe. To absolutny sztos! Poza tym moje podniebienie polubiło batoniki energetyczne z patatów, które towarzyszyły niemalże podczas każdej wycieczki.

A ceny? Obiad którym się najecie znajdziecie już za 5 euro, a najwięcej zapłaciłem za rzeczonego łososia – 12 euro. Ziemniaczki często kosztują poniżej 5 euro za ogromny talerz, którego w pojedynkę nie pochłoniecie. Migdałowe ciastka w zależności od sklepu – 3-4 euro, batoniki 1 euro. Ceny innych produktów czy słodyczy znacząco nie odbiegały od cen w Polsce, co z pewnością jest dużym atutem Teneryfy.

10. Calima i słońce sposobem na rozwalenie wyjazdu

Efekt calimy, czyli piasku z Sahary, który bardzo mocno uprzykrza życie mieszkańcom Teneryfy stał się również problemem dla mnie. Po kilku intensywnych pierwszych dniach musiałem zwolnić. Palące gardło, a nawet problemy z mówieniem i ogólne osłabienie stały się przyczynkiem do zweryfikowania ambitnych planów związanych z wizytą na Teneryfie. Musiałem zredukować mocno ilość kilometrów jaką zamierzałem przejechać, a przez 2 dni jechałem bardziej siłą woli. Calimy nie widać, ale poznałem na swojej skórze jak bardzo jest niebezpieczna.

Rodowici mieszkańcy w takich warunkach często starają się nawet nie wychodzić z domu, nie mówiąc już o jeżdżeniu na rowerze. Ja popełniłem kilka błędów, z brakiem buffa w pierwszych dniach na czele. Dzisiaj już wiem, że gdybym korzystał z niego choćby na zjazdach, mogłoby być zupełnie inaczej. A problemy z gardłem towarzyszą mi jeszcze teraz, gdy piszę ten tekst – blisko tydzień po powrocie z Kanarów.

Autorzy zdjęć poza mną to: @jarekkarnas , @adamkolarski , Piotr K-ski

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.