Węgry. Kraj, do którego od początku mojej rowerowej przygody byłem przestrzegany. Dlaczego? „Bo nie jest to kraj dla rowerzystów”. W końcu postanowiłem to sprawdzić na własnej skórze. Czy naprawdę jest tak źle? A może po prostu jest „po węgiersku”?
Węgry i wino
Nigdy wcześniej na Węgrzech nie byłem. Dobrym powodem by to zmienić była wizyta na Przełęczy Certovica podczas Race Through Poland, oraz wcześniejszy ciąg zdarzeń. Wino, jakie kilka tygodni wcześniej mogłem kosztować pochodziło z Egeru, mekki winiarskiej Węgier.
– To ile jest do Egeru z Certovicy?
– 170 kilometrów.
– To jedziemy!
W ten oto sposób po zamknięciu punktu kontrolnego nr 3 Race Through Poland, ruszyliśmy wraz z Natalią na południe, by po 3 godzinach jazdy przez niesamowitą Słowację (tak, tutaj też trzeba wrócić) zawitaliśmy do Madziarów. Eger przywitał nas słońcem i wspaniałym letnim powietrzem, dzięki czemu wieczorna kolacja wraz z lampką winą w dzielnicy winiarskiej smakowała jeszcze lepiej.
Wino było tylko pretekstem, ale głównym powodem wizyty na Węgrzech była chęć sprawdzenia możliwości rowerowych. Otworzyłem aplikację komoot i „na kolanie” nakreśliłem umiarkowaną trasę o długości około 100 kilometrów. Komoot za bardzo nie był pomocny w tworzeniu śladu, ilość punktów rowerowych oznaczonych przez innych użytkowników była uboga. Tak naprawdę zupełnie nie wiedzieliśmy czego możemy po tej rundzie oczekiwać.
W dodatku, wcześniejsze rozmowy na #rtpl4 z Davidem – rodowitym Węgrem, który pomagał nam przy obsłudze zawodników w Chacie pod Certovicou zwiększyły nasze obawy.
– Polecisz jakąś fajną trasę na rower?
– Wiecie co, z rowerowymi trasami na Węgrzech to nie taka prosta sprawa.
O co Davidowi, a także innym osobom, które wcześniej przestrzegały przed wjazdem rowerem na Węgry chodziło, przekonaliśmy się później. Ale wrócę do tego pod koniec wpisu.
Przez winne wzgórza do Poroszló
Wróćmy do naszej trasy. Umiarkowanie trudnej, gdzie największym wyzwaniem było początkowe 15 kilometrów, oraz ostatnie 10, gdy trzeba było mierzyć się z winnymi wzgórzami okalającymi Eger. Wprawdzie nie są to wielkie góry, jednak pokonywanie kilkukilometrowego podjazdu z nachyleniem około 5-6% w dość parny poranek nie było spacerkiem.
Było warto. Widoki jakie towarzyszyły na górze wynagradzały cierpienia. Ciągnące się do góry krzewy winogron zlewały się z widocznymi w oddali Górami Bukowymi, tworząc niesamowity spektakl wrażeń wizualnych. Na malutkim parkingu dostrzegliśmy dwa kampery na polskich tablicach rejestracyjnych.
– O, nasi tu są! – wykrzyknąłem do Natalii.
Sympatyczna dziewczyna zabawiająca psa słysząc to zapytała nas:
– Are you from Poland?
– Yes.
– My husband too, but now he work on home office in our camper.
Niesamowite! Dla nas, zmuszonych przez wybrane zawody do wizyt w biurze i spędzaniu tam ośmiu godzin dziennie wzbudziło to uzasadnioną zazdrość. A może by tak rzucić wszystko i wsiąść do kampera? Ech… Rozmarzyliśmy się trochę, a tu trzeba wracać na szlak.
Zjeżdżamy umiarkowanie ruchliwą i o względnie dobrej nawierzchni drogą do Bogacs. Tutaj komoot wskazał jedną z niewielu oznaczonych atrakcji – piwniczki dla win. To bardzo klimatyczne miejsce zatrzymało nas na dłuższą chwilę, ale jak się okazało cała okolica jest pełna podobnych miejsc. Wyjeżdżając z miasteczka ku naszemu zaskoczeniu wjechaliśmy na nową, biegnącą wzdłuż drogi głównej ścieżkę rowerową. Wow! Po kilkunastu kilometrach ścieżka się skończyła, ale nasza trasa prowadziła po cichych i równych lokalnych drogach. Jak się chwilę później okazało, był to szlak Eurovelo.
Po około 50 kilometrach wjechaliśmy na jedyny fragment szutrowy – wał prowadzący wokół jeziora Tisza-tó, który jest drugim co do wielkości po Balatonie zbiornikiem wodnym na Węgrzech. Słońce dawało coraz mocniej o sobie znać, więc był to dobry moment by zrobić przerwę na ciastko i kawę. Co do cen w kawiarniach czy restauracjach, te są nieco wyższe niż w Polsce, a dodatkowo trzeba mieć z tyłu głowy że wiele z lokali dolicza sobie „opłatę serwisową” zwaną u nas napiwkiem. Ta najczęściej wynosi 10%, choć zdarzyło się nam zapłacić i 15%. Choć nie jest to regułą i nie w każdym miejscu jest stosowane.
Zakazy i drogi rowerowe
Powrót z Poroszló prowadził przez nieco bardziej ruchliwe drogi, jednak wciąż dostępne dla rowerów. Jedynie krótki fragment z Mezőkövesd w kierunku Egeru był uciążliwy, ale udało się znaleźć objazd lokalną drogą przez Novaj i kolejne winne wzgórza. Co do zakazów jazdy dla rowerów – te z mojej perspektywy najczęściej obowiązują na ruchliwych drogach krajowych oraz w miejscach, gdzie obok poprowadzone są drogi rowerowe. Te nie zawsze są świetne, a często wręcz są zniszczone biegiem czasu. Wystające konary, koleiny, nierówności – to wszystko tam znajdziemy i domyślam się, że konieczność jazdy po takiej nawierzchni sprawia że opinia wśród kolarzy – szczególnie szosowych – o Węgrzech jest taka a nie inna.
Ale popatrzmy na to z drugiej strony. Tych dróg rowerowych – wprawdzie nie zawsze świetnych i zadbanych jest całkiem sporo. To znaczy, że wiele lat temu ktoś o rowerzystach tutaj myślał i szkoda tylko, że drogi te nie były na bieżąco remontowane. Jakaś nadzieja na poprawę tego stanu w najbliższym czasie istnieje bowiem Węgry chcą do 2030 roku zbudować lub wyremontować około 15 000 kilometrów dróg rowerowych. To sporo, a widząc nad Balatonem jak wyglądają takie remonty, śmiem twierdzić że za kilka lat Węgry mogą stać się krajem do którego będzie chciało się jechać i kręcić na rowerze. Wieczorem siadając przy winnicy i delektując się lokalnym winem.