Mecze NBA niejednokrotnie zrywały mnie w przeszłości o drugiej, trzeciej rano. Z zasinionymi oczami wpatrywałem się w ekran komputera by podziwiać atomowe wsady Amare Stoudemire’a, trójki Vinca Cartera, czy kosmiczne zagrania LeBron’a James’a. Z czasem takie ślęczenie i psucie wzroku przestawało być atrakcyjne. Atletyczny i efektowny basket zza Wielkiej Wody przestawał być czymś bardzo interesującym i pożądanym.

Mój gust koszykarski skierował się na bardziej wybredne tory, z czasem wolałem obejrzeć mecz nie tyle efektowny, co ciekawy – ze względu na przyjętą taktykę realizowaną przez zespół. A taki basket w przeciwieństwie do NBA miałem na wyciągnięcie ręki. Euroliga w moim odczuciu to jest właśnie najlepsza i najprzyjemniejsza dla miłośnika pomarańczowej gały wersja koszykówki. Takie potęgi jak hiszpańska Barcelona, izraelskie Maccabi Tel Aviw, czy grające najpiękniejszy basket litewskie zespoły Lietuvos Rytas Wilno i Żalgiris Kowno miałem okazję oglądać na żywo. Ponieważ bawiłem się w dziennikarstwo sportowe udzielając się dość mocno w kilku miejscach, nigdy nie miałem problemów z uzyskaniem jakiejkolwiek akredytacji.

Urodziłem się w Prudniku i zainteresowanie koszykówką było niejako naturalne, tutaj każdy był ekspertem – w przenośni i dosłownie. Koszykarscy idole dawali ludziom radość swoimi zwycięstwami, byli tematem numer jeden w codziennych rozmowach znajomych w sklepie. Gdzieś obok tego wszystkiego żył swoim życiem Stanisław Szozda,  który owszem, był jedną z najbardziej znanych i rozpoznawalnych osób w mieście, ale w świadomości takich jak ja – młodych i nieopierzonych był tym facetem „który lata po mieście z giwerą przy pasie, ma kantor i sklep Big Stara na Rynku”. Owszem wiedziałem o jego zwycięstwach w Wyścigu Pokoju, Mistrzostwach Świata i tak dalej, ale były one dla mnie zbyt odległe by zainteresować się tym bardziej.

Co innego Ryszard Klakla i bracia Kasprzyccy. Oni wygrywali tu i teraz, sławiąc Prudnik w Polsce. Moje życie potoczyło się tak, że dzisiaj koszykówka, owszem, interesuje mnie, ale nie w takim stopniu jak kiedyś. Nie okupuję już kolejnych hal w poszukiwaniu emocji, te znajduję teraz na kolejnym podjeździe, walcząc jak kiedyś Staszek Szozda z kolejnymi procentami nachylenia. Moimi rywalami nie są jednak zawodnicy radzieccy, a własne marzenia które co raz weryfikują moje możliwości.

W piękną majową noc ubiegłej niedzieli wróciłem poniekąd do lat młodości spoglądając w ekran i patrząc jak Klye Thompson i Steven Curry do spółki z Kevinem Durantem dziurawią kosz Houston Rockets. Zdążyłem obejrzeć niecałą kwartę, która o trzeciej w nocy była miłym oderwaniem od mrugających czerwonych diod współtowarzyszy z którymi kręciłem kolejne kilometry.

– Gdyby ktoś mi powiedział pięć lat temu, że będę jeździł do sklepu po bułki, to powiedziałbym żeby się w czoło puknął – rzucił kolega, z którym przejechałem dużą część maratonu.

– Gdyby mi ktoś powiedział sześć lat temu, że będę jechał ultramaraton kolarski to też bym to skwitował odpowiednim stwierdzeniem – odpowiedziałem mu wówczas.

Ultrakolarstwo. To specyficzna odmiana jazdy na rowerze, gdzie nie liczy się szybkość, nie liczy się rywalizacja, ważny jest cel. Moje dojrzewanie do długich dystansów trwa w zasadzie od początku gdy zapałałem miłością do roweru. Nie rzucam się jednak w otchłań oceanu, staram się kolejne cele osiągać stopniowo. Jednym z kluczowych wyzwań tego sezonu był ultramaraton Tour de Silesia. Osoby decydujące się na uprawianie sportu w wersji ultra to dość specyficzna grupa. Każdy z nas to niezwykle silna osobowość, często z bardzo trudnym charakterem. Ale jest to uzasadnione. Trzeba być upartym bo bez tego nigdy nie osiągnie się zamierzonego celu.

Gdy dotarłem tuż przez 11:00 w niedzielne przedpołudnie na metę maratonu usłyszałem od osoby obsługującej GPS-y słowa, które są poniekąd kwintesencją ultrakolarstwa, które w jakimś – wciąż niedoskonałym stopniu – staram się realizować. A brzmiały mniej więcej tak: Sztuką nie jest przejeżdżać szybko kolejne odcinki, a później umierać na punktach kontrolnych. Sztuką jest jechać tak, aby jadąc odpoczywać. Często zadajecie mi pytania, jak to robię, że przejeżdżam kolejne kilometry z średnim tętnem oscylującym w okolicy 100 uderzeń na minutę. To właśnie kwestia wytrenowania organizmu. Dla przykładu, 220 kilometrów z Prudnika do Kęt pokonałem z średnią prędkością 28 km/h i tętnem 98. A po drodze wcale płasko nie było.

Inną rzeczą, która gnębi wielu kolarzy jest ból. Jak z tyłkiem, czy mięśnie dają radę? Nie wiem na ile to zasługa siodełka (Selle Italia SLR), a na ile wkładki w spodenkach (Verge Sport), ale ani przez chwilę nie odczuwałem dyskomfortu z jazdy. Podobnie z mięśniami. Jechałem tak – nawet na sztywnych podjazdach – aby mięśnie nie piekły i dzisiaj, dwa dni po maratonie, mając kolejnych 60 kilometrów w nogach nie odczuwam bólu i zmęczenia. Ważnym elementem pozwalającym przejechać tak długi dystans jest systematyczne nawadnianie i ładowanie organizmu kaloriami.

W trakcie jazdy raczyłem się własnoręcznie przygotowanymi batonikami będącymi mieszanką płatków owsianych, kaszy jaglanej, orzechów, chia i rodzynek, które stanowiły świetne źródło energii wszelakiej. Dodatkowo, oprócz trzech punktów żywieniowych zapewnionych przez organizatora posiliłem się kiełbasą z rożna na szczycie elektrowni Dlouhe Strane, zapiekanką w Godowie, hot-dogiem po zjeździe z Przegibka, czterema wafelkami i dwoma mleczkami skondensowanymi w tubce. To wszystko i tak nie pozwoliło zbilansować 11 000 spalonych kalorii, ale dało moc na skuteczną walkę z kolejnymi kilometrami trasy.

Maraton to nie wyścig. Z takim przeświadczeniem jechałem do Godowa, mając w głowie, oprócz pokonania dystansu również nadzieję na podziwianie wspaniałych i zapierających dech w piersiach krajobrazów. O te w górach nie jest wcale tak trudno, ale przy zmęczeniu jakie wielu z nas mogło odczuwać, wiele miejsc mogło zostać niedostrzeżonych.

Tak naprawdę właśnie dlatego zboczyłem z przygotowanego przez organizatora śladu i udałem się na elektrownię Dlouhe Strane. Pytacie po co, przecież byłeś tam nie raz, nie dwa. Aby to zrozumieć, trzeba choć raz się tam znaleźć. Już długo przed startem proponowałem sprawcom maratonu, aby poprowadzić tamtędy ślad. Odmówili ze względu na wymalowane na jezdni znaki zakazu poruszania się wokół zbiornika na rowerach. Nie znam nikogo, kto z tego powodu zostałby zawrócony, czy inaczej skarcony. Sam nie doświadczyłem też żadnych nieprzyjemności wielokrotnie okrążając największy cud czeskiej techniki, a jeżdżę tam rokrocznie od pięciu lat.

Dlatego też uznałem, że będąc tak blisko nie mogę sobie odmówić przyjemności podjechania tam i tym razem. Wiedziałem, że jeśli pogoda pozwoli – a ta w sobotnie popołudnie była wręcz wyborna – to nic mnie nie powstrzyma. I cóż z tego, że pół godziny jakie musiałem nadrobić kosztowały mnie kilka miejsc w klasyfikacji. Wspaniałych widoków nikt mi nie odbierze. Ultrakolarze to ludzie cierpiący na bezsenność. Świadomie rezygnują ze snu i odpoczynku by kręcić i posuwać się do przodu w kierunku upragnionego punktu docelowego.

Tak naprawdę zmęczenie jest największym przeciwnikiem potrafiącym zniechęcić do dalszej jazdy. W czasie ponad doby spędzonej w trasie tylko raz, około 120 kilometrów przed końcem miałem mały kryzys spowodowany głębokim znużeniem i chęcią jak najszybszego wskoczenia pod kołderkę.

Udało się go szybko opanować, a adrenalina wyzwoliła we mnie dodatkowe pokłady energii, które wykorzystałem na beskidzkich podjazdach podkręcając tempo i przekraczając kolejne bariery. Przegibek, który pokonywałem mając już 500 kilometrów w nogach podjechałem na niemal pełnej świeżości, tak jakbym dopiero co usiadł na rowerze. Podobnie Salmopol i Zameczek, o czym świadczą nawet nowe osobiste rekordy, które na powyższych segmentach zanotowała Strava.

Nie raczę Was relacją z punktu A do B, ponieważ wiele z pokonanych podjazdów znacie już z moich wcześniejszych wpisów. Pradziad, mimo że demonizowany przez organizatorów nie okazał się dla uczestników niczym wyjątkowym, a prawdziwą weryfikacją sił i umiejętności było podjechanie z Loucna nad Desnou pod elektrownię Dlouhe Strane. Sztywne ścianki wielu zmusiły do zejścia z roweru i kilkukilometrowego spaceru. Ja pociągnąłem dość mocno, osiągając swój drugi najlepszy rezultat w życiu.

Tak naprawdę jedyny podjazd jaki mnie zaskoczył to kilkusetmetrowa hopka w Cieszynie, która w połączeniu z niezwykle wysoką wilgotnością powietrza i paskudnym, gorącym wschodnim wiatrem dała mi ostro w kość. Tak na marginesie nie spodziewałem się jej również, bo profil jaki mieliśmy na numerach startowych wskazywał po Beskidach raczej przyjemną jazdę, a nie kolejne 12% nachylenia.

Spytacie, czy było ciężko? Spodziewałem się, głównie po swoim organizmie, że będzie gorzej. Gór nie bałem się wcale, znałem je przecież doskonale, a przełęcze w Jesionikach mógłbym pokonywać z zamkniętymi oczami. Nie ukrywam że dużą robotę wykonałem zimą, a połączenie siłowych zadań stawianych przez dawnego wicemistrza Polski Jurka Sikorę, dynamicznego górskiego treningu młodzieżowej mistrzyni świata Oli Dawidowicz i kolarskiego szaleństwa Iwony Aranin pozwoliły mi przełamać kolejne bariery. Dziękuję Wam za to.

Czy było warto? Zdecydowanie! Oprócz weryfikacji umiejętności, pokonania swoich ograniczeń, przede wszystkim umysłu, miałem możliwość poznania wielu osób których doświadczenie motywuje mnie do dalszych działań. Wśród uczestników oprócz takich nieopierzonych młokosów jak ja, byli również i tacy, którzy w ultramaratonach osiągnęli już naprawdę sporo.Uczestnicy MRDP, wielokrotni zdobywcy Bałtyk-Bieszczady Tour, czy maratonu Północ-Południe wyzwolili dodatkowe pokłady motywacji.

Kolejne marzenia już kreują się w głowie i wiem jedno, Tour de Silesia był moim doskonałym wstępem do ultrakolarskiego świata.

tour de silesia

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.