Był 1997 rok, majowy słoneczny dzień. Pamiętam żółte, kartonowe czapeczki rozdawane przez hostessy, pamiętam kolarzy którzy z Rynku wyruszyli na kolejny etap Wyścigu Pokoju. O tym że finiszowali tego dnia na Pradziadzie, a w peletonie jechał m.in. Jens Voigt dowiedziałem się dopiero pisząc ten tekst.
Pamiętam też jego. W kraciastej koszuli, skórzanej kurtce i wytartych dżinsach z giwerą przy pasie wyglądał jak bohater niedzielnego westernu pokazywanego co niedzielę w telewizyjnej dwójce. Dopiero później dziadek, pompując w swojej kanciapie maksymalnie jak się dało opony mojego pierwszego górala (takiego z rogami – wtedy to się jeździło), uświadomił mi że ten gość to kolarski mistrz. Stanisław Szozda był dumą Prudnika. Każdy go znał, i co z tego że większość tylko z widzenia. – A wiesz jak oni kiedyś z Szurkowskim się ścigali? Kiedyś to były Wyścigi Pokoju, a nie to co teraz.
A kim jest znowu ten Szurkowski? Historie o ich walce i rzekomych kłótniach, które w końcu sami zdementowali były tematami równie popularnymi, jak dzisiaj polityka. Rozmowy o kolejnych Wyścigach Pokoju i Olimpiadach były ciekawe, chociaż dość odległe i nie czułem tego, co wszyscy Ci, którzy przeżyli złoty okres polskiego kolarstwa. W rodzinnym Prudniku zawsze wmawiano, że to Szozda był tym lepszym, choć rzeczywistość była nieco inna. No cóż, lokalny patriotyzm.
O ile ze Stanisławem Szozdą miałem styczność niemal codziennie, to nigdy nie czułem i chyba nie miałem świadomości, kim jest człowiek mijany na ulicy. Gdy spotkałem po raz pierwszy Ryszarda Szurkowskiego, wiedziałem doskonale kim jest. Zresztą wówczas, na I memoriale Szozdy zjechał się do Prudnika pokaźny peleton wielbionych w latach 70. i 80. kolarzy. Później Szurkowskiego widziałem jeszcze kilkukrotnie, w tym w jego rodzinnych Krośnicach. Ilekroć go spotykałem zawsze chętnie opowiadał o przeszłości. Pamiętam, że zawsze robił to z wielką pasją, szokując wręcz swoją pamięcią do dat, nazwisk i klasyfikacji.
Gdy dowiedziałem się, że Krzysztof Wyrzykowski i Kamil Wolnicki redagują autobiografię mistrza, spodziewałem się, że będzie wyglądała podobnie. I się nie zawiodłem. To połączenie dziennikarskiej dociekliwości Krzysztofa Wyrzykowskiego, który prowadzi ten wywiad-rzekę w sposób dla siebie charakterystyczny, z długimi i szczegółowymi opisami Ryszarda Szurkowskiego, które pamiętałem z wspomnianych wyżej spotkań. Wiele osób taka forma może jednak nużyć. O ile słuchanie takich opowieści od czasu do czasu może wydawać się interesujące, to czytanie szczegółowych relacji z kolejnych wyścigów już niekoniecznie. To chyba największa wada tej książki. Te same fakty, daty i nazwiska powtarzają się kilkukrotnie. Duża szczegółowość sprawia, że często pozycji tej bliżej do kroniki sportowej, niż do autobiografii.
Z drugiej strony można to zrozumieć, ponieważ Ryszard Szurkowski bardzo chroni swoją prywatność. Świadczy o tym chociażby fakt, że o wypadku opinia publiczna, ale też znajomi dowiedzieli pół roku po zdarzeniu. W tej autobiografii próżno szukać barwnych opisów z życia pozakolarskiego, jakie ubarwiają chociażby życiorys Petera Sagana, o którym pisałem jakiś czas temu. Publikacja rozpoczyna się od teraźniejszości i opisu wypadku po którym Ryszard Szurkowski musiał rozpocząć najcięższy wyścig swojego życia. Kulisy leczenia, siła i determinacja w powrocie do sprawności wzbudzają szacunek czytelnika, ale chyba przede wszystkim pokazują, jak szybko mogą zmienić się życiowe priorytety.
Na kolejnych stronach przeczytamy o początkach kariery (w tym pierwszym poważnym sukcesie na przełajowych mistrzostwach Polski w… Prudniku), o największych sukcesach, ale i porażkach.
Mistrzostwa Polski rozegrano 3 marca w Prudniku. Pięć okrążeń po 5700 metrów każde. Jechaliśmy przez ogród Stanisława Szozdy. Kandydatów do zwycięstwa było wielu, ale najwięcej mówiło się o Stecu i Surmińskim. Na mnie nie zwracano uwagi, choć zabrałem się w dziewięcioosobowej czołówce. Miałem charakter, na szczęście miałem też ten drugi, nowy rower i byłem uparty. Rower zmieniałem po każdym okrążeniu, gdyż błoto i śnieg oblepiały łańcuch i przerzutkę i trzeba było to wszystko wciąż czyścić. Trener Żelaznowski pucował więc jeden z rowerów, a ja jechałem na drugim, bacznie przyglądając się „kozakom”.
Na dwa okrążenia przed metą zostało nas trzech. Stec, Surmiński i ja. A potem jechałem sam, mocno pokiereszowany, bo wpadłem przed metą do rowu. Czterdzieści sekund przewagi, pełne zaskoczenie i następnego dnia tytuły w prasie: Ryszard Szurkowski wygrywa w Prudniku.Nieznany Surkowski przełajowym mistrzem Polski! Takich pomyłek było w tym pierwszym okresie sporo, ale czyż można się dziwić, skoro był to mój pierwszy wyścig z całą krajową czołówką?
Na dobrą sprawę książkę można podzielić na cztery odrębne części, które są ze sobą związane tworząc całość. Rozmowa z Krzysztofem Wyrzykowskim, oprócz teraźniejszości i tego co działo się po zakończeniu kariery, zawiera sporo fragmentów pierwszej książki obu Panów z 1983 r. „Być zwycięzcą”. Znajdziemy tam też archiwalne teksty Szurkowskiego, które były publikowane w trakcie Wyścigów Pokoju. Co jakiś czas na szarych kartach swoje wspomnienia opisują inne kolarskie sławy, m.in. Tadeusz Nowicki, Henryk Charucki, Czesław Lang, Rafał Majka, ale też np. Andrzej Szarmach.
Historia kariery sportowej, czasów trenerskich, bycia działaczem i biznesmenem, oraz teraźniejsza determinacja w powrocie do zdrowia ukazują Szurkowskiego, jako osobę bardzo wymagającą od siebie, zdeterminowanego do osiągnięcia celu.