Król jest jeden. Mangart

Nadszedł ten dzień. Tak naprawdę to tylko o nim myśleliśmy od początku naszej wyprawy. Wiedzieliśmy, że będzie ciężko, dlatego dwa wcześniejsze dni robiliśmy więcej kilometrów niż było w pierwotnym planie. Wszystko po to, by wjechać pod szczyt Mangart. Ale zanim to nastąpiło, przed nami było kilkanaście kilometrów podjazdu, którego poziom trudności wzrastał wraz z poziomem zmęczenia. Było to najtrudniejsze wyzwanie. Wszak 1600 metrów przewyższenia, na odcinku 25 kilometrów musi robić wrażenie.

Do miejscowości Log pod Mangartem trasa umiarkowanie wznosi się do góry, raczej nie sprawiając problemów. Później zaczyna się rzeź. Nachylenie rośnie i trzyma ponad 10% bez chwili wytchnienia aż do mostu Predel. Nie pomaga też spory ruch, głównie motocykli, które pętlą przez przełęcze Predel i Vrsič okrążają Mangart. Jest to zresztą też popularna tutaj pętla kolarska. Nam wystarczy tylko jej zachodnia część.

Już solidnie zmęczeni docieramy do skrzyżowania, na którym rozpoczyna się główny podjazd pod Mangart. Znak informujący o nachyleniu 22% przez 11,7 km przeraża, ale jak się potem okaże w żadnym miejscu tych 22% nie doświadczymy. Choć nie oznacza to wcale że jest łatwo. Nie jest. Po pierwszym kilometrze, nachylenie wzrasta do 15% i jechać się z tobołkami już nie da. Po dłuższej chwili zastanowienia, decydujemy się odczepić znaczną część bagażu i schować w krzakach.

Teraz to można podjeżdżać! Pierwsze metry wyzwoliły dodatkowe siły, a rower zdawał się płynąć pod górę. Szybko jednak zmęczenie dało o sobie znać i znów cierpieliśmy. Ściągnięcie toreb było rozsądną i dobrą decyzją, bo inaczej do góry byśmy nie podjechali. W drodze na szczyt spotykam znajomych. To niesamowite, szczególnie w takim miejscu.

– Co Ty tu robisz?

– No jak to co, podjeżdżam pod Mangart.

– Tylko uważaj pod szlabanem, bo strażnicy się tam kręcą i wlepiają mandaty.

To, że dojazd do samej góry przełęczy jest utrudniony, ze względu na spadające skały wiedzieliśmy wcześniej, ale mieliśmy nadzieję że uda się wjechać. Po takim ostrzeżeniu nie ważyliśmy się jednak przekraczać szlabanu, a przejście szlakiem pieszym z rowerami na plecach nie było atrakcyjną alternatywą.

Delektujemy się widokiem jaki nas otacza i zastanawiamy się, gdzie możemy zjechać na nocleg. Włoskie Tarvisio wydaje się być najrozsądniejszym rozwiązaniem. Położone przy słynnej Alpe Adria Radweg z pewnością przyjmie rowerzystów. Rezerwujemy na booking nocleg i ruszamy w dół. Mamy nadzieję na dłuższy odpoczynek po tak męczącym dniu.

Godzinę z minutami później jesteśmy już w Tarvisio i z łatwością odnajdujemy miejsce w którym mamy nocować. Kluczy jednak nie ma, a właścicielka mieszkania nie reaguje na telefony i wiadomości do niej wysyłane. Mija godzina, dwie, a tu dalej cisza. W międzyczasie kilkukrotnie podjeżdża do nas starszy facet, który określił siebie „przyjacielem rowerzystów” i zaprasza do swojego domu na nocleg. Płatny rzecz jasna. Dziękujemy, ale coraz bardziej zdenerwowani i zirytowani sytuacją, bierzemy wizytówkę by mieć dodatkową opcję.

Dopiero po interwencji supportu Booking, który miał mieć inny kontakt do właścicielki, ta zjawia się, przepraszając za brak odpowiedzi. Suma sumarum, nocleg nie był najgorszy, całe mieszkanie zajmowali rowerzyści, w tym para Polaków przemierzająca Alpe Adrię właśnie. Zmęczeni, kładziemy się spać i wiemy że będzie to długa noc.

Udostępnij

O autorze

Jeżdżę na rowerze. Podobno dużo. Na co dzień pracuję przy dużych zbiorach dziwnych liczb. Robię też zdjęcia -> www.birecki.photos I bardzo lubię pisać. Dlatego ten blog.